Kalifornijska formacja Insects vs
Robots to dla mnie zupełna nowość, ale absolutnie nie jest to zespół początkujący.
Wczytując się w informacje w Internecie, można dowiedzieć się, że zbliżają się
już do 10 oficjalnych wydawnictw (licząc duże płyty, dema i EP-ki). Jednak
skutecznie umykali mojej uwadze do tej pory, więc wydana właśnie płyta TheyllKillYaa to dla mnie debiut w
kontaktach z Insects vs Robots. Debiut z gatunku tych, które wymuszają szybkie
poznanie wcześniejszych dokonań zespołu, bo to, co usłyszałem na TheyllKillYaa, każe sądzić, że
poprzednie płyty także są godne uwagi. Na taki poziom nie wchodzi się ot tak,
nagle. Ale przejdźmy do dźwięków.
Przede wszystkim najważniejsza
informacja: to w zasadzie nie jest płyta stricte rockowa. Nie wiem do końca jak
określić gatunek muzyczny prezentowany tu przez Insects vs Robots, ale jest to
zbitka wpływów z różnych muzycznych rejonów i wcale wpływy rockowe tu nie
dominują, przynajmniej nie przez cały czas. Zostańmy przy tym, że jest to
muzyka interesująca, niezwykle sprawnie łącząca gatunki. Utwór tytułowy, który
płytę rozpoczyna, sporo mówi o panującym na niej klimacie. Szkielet w zasadzie
bardziej jazzowy niż rockowy, partie gitary momentami w klimacie flamenco, lecz
całość po jakimś czasie zmierza w stronę rocka progresywnego – ale tego „rdzennego”,
nie tego, w którym muzycy robią sobie wyścigi w tym, kto ile dźwięków zagra w
ciągu sekundy. Całość cechuje olbrzymia lekkość i przystępność, mimo tego, że
nie jest to przecież muzyka oczywista w typie zwrotkowo-refrenowym. Takie
niespodzianki trafiają się na TheyllKillYaa
przez cały czas. Na przykład w Infection
(Time Grows Thin) mamy absolutnie fantastyczny, powtarzający się krótki
motyw orientalny, który jest prawdziwą ozdobą tego lekkiego, ale znowu
wiedzionego jazzowym rytmem numeru. Kojąco wręcz działają na mnie Become a Crow i Matilda’s Galavant – oba zbudowane wokół subtelnych dźwięków gitary
akustycznej. Zachwycił mnie zwłaszcza pierwszy z nich – miks Michelle Beatlesów i Fever, w dodatku okraszony fantastyczną
partią pianina. Numer, którego można by się spodziewać w zadymionym starym klubie
gdzieś na południu Stanów. W instrumentalnym Matilda’s Galavant z kolei fantastycznie brzmi partia skrzypiec,
które świetnie uzupełniają się z gitarą akustyczną, a końcówka w stylu flamenco
to poezja.
Odrobinę więcej ciężaru przynosi momentami
druga połowa płyty. Fukushima
rozpoczyna się bardzo spokojnie, dość niepozornie, ale co jakiś czas wchodzi
mocniejszy, niepokojący, mroczny wręcz motyw, który w znakomity sposób nagle burzy
ten senny klimat. W końcowym szaleństwie spory udział ma pojedynek skrzypiec i
jazgoczącej w tle gitary. W Nothing
znowu robi się lżej, choć absolutnie nie spokojnie, bo sporo tu energii i
dynamiki, tyle że podanej w bardzo stonowany sposób. Numer zagrany jakby od
niechcenia, ale ten swobodny klimat na tej płycie sprawdza się znakomicie. I na
deser zdecydowanie najdłuższa kompozycja w zestawie – Ole Lukøje. Ponad 10 minut psychodeliczno-progresywnej jazdy znowu podszytej
lekkim jazzem i wpływami folkowymi w pierwszej części. Te folkowe odniesienia
są tu zresztą bardzo na miejscu, bo tytułowy Ole to postać z folkloru
norweskiego, przynosząca dzieciom miłe sny (Ole Zmruż-oczko według polskiego
tłumaczenia baśni Andersena). Potem wszystko nagle wchodzi na wyższe obroty, a
gdy wreszcie w połowie siódmej minuty pojawia się nieco gilmourowska gitara
elektryczna, dostajemy najmocniejszy, najbardziej rockowy fragment płyty. Bardzo
zresztą potrzebny, według mnie, bo wyrywa na chwilę z tej folkowo-jazzowej
sielanki.
Nie wiem gdzie oni się chowali
przede mną przez tych kilka lat, ale to bardzo nieładnie z ich strony, że
dopiero teraz na nich trafiłem (i to nie sam oczywiście…). Właśnie dla takich
płyt grzebie się samemu lub szuka po linkach proponowanych przez znajomych. Po
to odsłuchuje się grubo ponad 100 nowych płyt każdego roku, żeby wyłowić
chociaż kilka takich nieznanych klejnotów, bo ta płyta to – mimo dość osobliwej
okładki – absolutna perełka. Absolutnie jeden z najlepszych nowych albumów,
jakie miałem okazję usłyszeć w tym roku. Bez względu na to czy kibicujesz
robalom, czy robotom – ten krążek zachwyci cię i oczaruje. No chyba, że nie,
ale to już nie moja wina przecież…
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Jeszcze nie mam zdania, muszę posłuchać. A tymczasem czuję się skonfundowany kapelą The Answer i ich nowym krążkiem "Solas"
OdpowiedzUsuńWokalista ma papiery i jest dobry, muzycy grają sprawnie, zgrani są, brzmi to bardzo przyjemnie ale coś mi zgrzyta, tylko jeszcze tego nie wyczaiłem. Czy produkcja, czy kompozycja - łączą ze sobą w ramach jednej kompozycji elementy jakby nie do końca spasowane, ale wychodzą na swoje i chce się puścić jeszcze raz... więc co do jasnej Anielki jest...? Trochę intrygujące i może dlatego ciekawe :-)
Nie jestem robotem
ja na razie jestem pozytywnie zaskoczony, bo ostatnia płyta mnie wynudziła - w sensie, że grali znowu to samo. a tu w koncu slysze cos, czego u nich wczesniej nie bylo.
Usuń