sobota, 29 października 2016

Insects vs Robots - TheyllKillYaa [2016]



Kalifornijska formacja Insects vs Robots to dla mnie zupełna nowość, ale absolutnie nie jest to zespół początkujący. Wczytując się w informacje w Internecie, można dowiedzieć się, że zbliżają się już do 10 oficjalnych wydawnictw (licząc duże płyty, dema i EP-ki). Jednak skutecznie umykali mojej uwadze do tej pory, więc wydana właśnie płyta TheyllKillYaa to dla mnie debiut w kontaktach z Insects vs Robots. Debiut z gatunku tych, które wymuszają szybkie poznanie wcześniejszych dokonań zespołu, bo to, co usłyszałem na TheyllKillYaa, każe sądzić, że poprzednie płyty także są godne uwagi. Na taki poziom nie wchodzi się ot tak, nagle. Ale przejdźmy do dźwięków.

Przede wszystkim najważniejsza informacja: to w zasadzie nie jest płyta stricte rockowa. Nie wiem do końca jak określić gatunek muzyczny prezentowany tu przez Insects vs Robots, ale jest to zbitka wpływów z różnych muzycznych rejonów i wcale wpływy rockowe tu nie dominują, przynajmniej nie przez cały czas. Zostańmy przy tym, że jest to muzyka interesująca, niezwykle sprawnie łącząca gatunki. Utwór tytułowy, który płytę rozpoczyna, sporo mówi o panującym na niej klimacie. Szkielet w zasadzie bardziej jazzowy niż rockowy, partie gitary momentami w klimacie flamenco, lecz całość po jakimś czasie zmierza w stronę rocka progresywnego – ale tego „rdzennego”, nie tego, w którym muzycy robią sobie wyścigi w tym, kto ile dźwięków zagra w ciągu sekundy. Całość cechuje olbrzymia lekkość i przystępność, mimo tego, że nie jest to przecież muzyka oczywista w typie zwrotkowo-refrenowym. Takie niespodzianki trafiają się na TheyllKillYaa przez cały czas. Na przykład w Infection (Time Grows Thin) mamy absolutnie fantastyczny, powtarzający się krótki motyw orientalny, który jest prawdziwą ozdobą tego lekkiego, ale znowu wiedzionego jazzowym rytmem numeru. Kojąco wręcz działają na mnie Become a Crow i Matilda’s Galavant – oba zbudowane wokół subtelnych dźwięków gitary akustycznej. Zachwycił mnie zwłaszcza pierwszy z nich – miks Michelle Beatlesów i Fever, w dodatku okraszony fantastyczną partią pianina. Numer, którego można by się spodziewać w zadymionym starym klubie gdzieś na południu Stanów. W instrumentalnym Matilda’s Galavant z kolei fantastycznie brzmi partia skrzypiec, które świetnie uzupełniają się z gitarą akustyczną, a końcówka w stylu flamenco to poezja.

Odrobinę więcej ciężaru przynosi momentami druga połowa płyty. Fukushima rozpoczyna się bardzo spokojnie, dość niepozornie, ale co jakiś czas wchodzi mocniejszy, niepokojący, mroczny wręcz motyw, który w znakomity sposób nagle burzy ten senny klimat. W końcowym szaleństwie spory udział ma pojedynek skrzypiec i jazgoczącej w tle gitary. W Nothing znowu robi się lżej, choć absolutnie nie spokojnie, bo sporo tu energii i dynamiki, tyle że podanej w bardzo stonowany sposób. Numer zagrany jakby od niechcenia, ale ten swobodny klimat na tej płycie sprawdza się znakomicie. I na deser zdecydowanie najdłuższa kompozycja w zestawie – Ole Lukøje. Ponad 10 minut psychodeliczno-progresywnej jazdy znowu podszytej lekkim jazzem i wpływami folkowymi w pierwszej części. Te folkowe odniesienia są tu zresztą bardzo na miejscu, bo tytułowy Ole to postać z folkloru norweskiego, przynosząca dzieciom miłe sny (Ole Zmruż-oczko według polskiego tłumaczenia baśni Andersena). Potem wszystko nagle wchodzi na wyższe obroty, a gdy wreszcie w połowie siódmej minuty pojawia się nieco gilmourowska gitara elektryczna, dostajemy najmocniejszy, najbardziej rockowy fragment płyty. Bardzo zresztą potrzebny, według mnie, bo wyrywa na chwilę z tej folkowo-jazzowej sielanki.

Nie wiem gdzie oni się chowali przede mną przez tych kilka lat, ale to bardzo nieładnie z ich strony, że dopiero teraz na nich trafiłem (i to nie sam oczywiście…). Właśnie dla takich płyt grzebie się samemu lub szuka po linkach proponowanych przez znajomych. Po to odsłuchuje się grubo ponad 100 nowych płyt każdego roku, żeby wyłowić chociaż kilka takich nieznanych klejnotów, bo ta płyta to – mimo dość osobliwej okładki – absolutna perełka. Absolutnie jeden z najlepszych nowych albumów, jakie miałem okazję usłyszeć w tym roku. Bez względu na to czy kibicujesz robalom, czy robotom – ten krążek zachwyci cię i oczaruje. No chyba, że nie, ale to już nie moja wina przecież…



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Jeszcze nie mam zdania, muszę posłuchać. A tymczasem czuję się skonfundowany kapelą The Answer i ich nowym krążkiem "Solas"
    Wokalista ma papiery i jest dobry, muzycy grają sprawnie, zgrani są, brzmi to bardzo przyjemnie ale coś mi zgrzyta, tylko jeszcze tego nie wyczaiłem. Czy produkcja, czy kompozycja - łączą ze sobą w ramach jednej kompozycji elementy jakby nie do końca spasowane, ale wychodzą na swoje i chce się puścić jeszcze raz... więc co do jasnej Anielki jest...? Trochę intrygujące i może dlatego ciekawe :-)
    Nie jestem robotem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja na razie jestem pozytywnie zaskoczony, bo ostatnia płyta mnie wynudziła - w sensie, że grali znowu to samo. a tu w koncu slysze cos, czego u nich wczesniej nie bylo.

      Usuń