To był jeden z tych koncertów,
które w natłoku wydarzeń muzycznych tej jesieni było bardzo łatwo przegapić.
Przyjechały do nas dwie grupy, których nazwy pewnie przeciętnemu słuchaczowi
rocka w Polsce wiele nie mówią (choć przecież nazwa Orphaned Land wielu fanom
metalu nad Wisłą nie jest obca), w dodatku z krajów, których wiele osób
zupełnie z dobrą sceną rockową nie kojarzy. To błąd, bo dobra muzyka jest grana
wszędzie, nawet jeśli niektórym wydaje się, że branża muzyczna kończy się na
Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. We wtorkowy wieczór niemal wszystko było
przeciwko artystom – fatalna pogoda, konkurencyjne koncerty w stolicy, mecz
piłkarskiej kadry w eliminacjach mistrzostw świata. Efekt? Garstka osób w
ogromnej sali Progresji. Można się było załamać, odwalić pańszczyznę i jechać
do domu po tym ostatnim, potencjalnie niezwykle dołującym koncercie trasy. Ale wiecie
co? Muzycy obu formacji wyszli na scenę, dali z siebie wszystko, wykrzesali z
siebie mnóstwo entuzjazmu, znakomicie się bawili, zachwycili publiczność, a po
koncercie wyszli do tych nielicznych, którym chciało się tego dnia ruszyć dupy
z domów.
Wieczór otworzyła młoda
hiszpańska formacje Sechem, która była dla mnie absolutną tajemnicą. Przyznam,
że nie zdążyłem zapoznać się z twórczością tej madryckiej grupy przed koncertem.
Zaczęli ciężko, bardzo dynamicznie, ale i melodyjnie. Wiele dobrego w brzmienie
zespołu wnosi flet, natychmiast też rzuca się w oczy wokalistka Ikena, którą
roznosi energia. Zagrali sprawnie, z kopem, okraszając mocne rockowe granie
orientalnymi wstawkami. Sporo materiału pochodziło z wydanej w tym roku EP-ki Renaissance of the Ancient Ka, choć usłyszeliśmy
też zupełnie nowe rzeczy. Oprócz samej muzyki łatwo też było zauważyć niezwykłą
radość ze wspólnego grania, ogromny luz sceniczny i niezwykłą „chemię” między
muzykami Sechem. Patrząc na nich, nie można było oprzeć się wrażeniu, że żadne
z nich nie zamieniłoby tych chwil na scenie na cokolwiek innego. Publiczność
przyjęła ich ciepło, a cover Misirlou
znanego ze ścieżki dźwiękowej filmu Pulp
Fiction oraz wykonane na sam koniec Walk
Like an Egyptian (w oryginale grupa The Bangles) rozkręciły imprezę. Jako
że był to ostatni koncert trasy, starym dobrym zwyczajem w trakcie wspomnianego
przeboju The Bangles na scenę wskoczyła egipskim krokiem cała grupa Yossiego
Sassiego, szalejąc z Hiszpanami, w czym przewodził przebrany za mumię sam szef
izraelskiej formacji.
Yossi i jego zespół powrócili na
scenę po kilkunastu minutach. Set opierał się przede wszystkim na tegorocznej
znakomitej płycie Roots and Roads.
Muzycy zaczarowali publiczność kapitalnym połączeniem ciężkiego, gitarowego
grania i motywów orientalnych. Mieszanka dźwięków progresywnych i folkowych
wzbogacana brzmieniem nietypowych instrumentów perkusyjnych i oczywiście
wynalazku Yossiego – buzukitary – natychmiast porwała słuchaczy. Dla mnie
najważniejszym punktem koncertu było kapitalne
wykonanie Winter, mojej ulubionej
kompozycji z Roots and Roads. Co
prawda aura jeszcze zdecydowanie bardziej jesienna niż zimowa, ale i tak wiadomo,
że „zima nadchodzi” – o czym wie każdy fan Gry
o Tron, także Yossi, który prezentował się na koncercie w koszulce z takim
właśnie napisem. Wisienką na torcie był cover Bleak – utworu grupy Opeth. Na zakończenie Simple Things, podczas którego muzycy Sechem „odwdzięczyli się” za
wizytę na scenie Yossiego i jego ekipy w trakcie Walk Like an Egyptian, i pojawili się… w charakterze mocno
zwariowanej ekipy sprzątającej. Dobrze widzieć, że stare tradycje tras związane
z ostatnim koncertem wciąż są przez niektórych kultywowane.
Minus tego wieczoru był tylko
jeden i była nim żenująca frekwencja. Przykro to mówić, ale nie dziwię się ani
trochę, że większość muzyków, którzy nie są wielkimi gwiazdami w Polsce, uważa,
że Europa kończy się na Odrze. Można mieć żal, że kolejne świetne grupy grają
po kilkanaście koncertów za naszą zachodnią granicą, a do nas nie wpadają
wcale, albo bardzo rzadko, ale trudno się im dziwić. Jeśli w dwumilionowym
mieście na twój koncert (za cenę biletu na przeciętny polski „juwenaliowy
zespół”) przychodzi mniej osób, niż jest zdjęć w galerii poniżej, to można się
naprawdę zniechęcić. Na szczęście muzycy nie dali po sobie poznać zawodu i
potraktowali te kilkadziesiąt osób tak, jakby grali przed wypchaną po brzegi
salą. Ot, taki paradoks – kilka kilometrów od klubu pełny stadion ludzi, którzy
kupili nietanie wejściówki, obserwował „spektakl” piłkarski na momentami
żenującym poziomie, gdy tymczasem w największym klubie muzycznym w kraju dwa
znakomite koncerty obserwowali bardzo nieliczni. Ale przynajmniej nikt z tych
nielicznych nie miał prawa czuć się zawiedziony jakością widowiska.
Podziękowania dla organizatora
koncertu – Kubicki Entertainment – klubu Progresja Music Zone oraz obozu
Yossiego za możliwość fotografowania.
Sechem
Wszystkie
zdjęcia są mojego autorstwa i mam do nich wyłączne prawa. Linkowanie do tej podstrony mile widziane. Daj znać, jeśli chcesz je wykorzystać. / All photos were taken by
me and I own all rights to those photos. Feel free to link to this page. Write to me if you want to use them.
Świetny koncert i bardzo trafna recenzja. Podpisuję się - warto było jechać ze Śląska, w tę ulewę, pędzić 140 km/h po pracy byle tylko zdążyć na ten koncert. A Ci co nie byli - stracili nieopisaną możliwość podziwiania czystej energii i radości.
OdpowiedzUsuń