czwartek, 13 października 2016

Yossi Sassi Band [support: Sechem] - Warszawa [Progresja Music Zone], 11 X 2016 [galeria zdjęć]



To był jeden z tych koncertów, które w natłoku wydarzeń muzycznych tej jesieni było bardzo łatwo przegapić. Przyjechały do nas dwie grupy, których nazwy pewnie przeciętnemu słuchaczowi rocka w Polsce wiele nie mówią (choć przecież nazwa Orphaned Land wielu fanom metalu nad Wisłą nie jest obca), w dodatku z krajów, których wiele osób zupełnie z dobrą sceną rockową nie kojarzy. To błąd, bo dobra muzyka jest grana wszędzie, nawet jeśli niektórym wydaje się, że branża muzyczna kończy się na Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych. We wtorkowy wieczór niemal wszystko było przeciwko artystom – fatalna pogoda, konkurencyjne koncerty w stolicy, mecz piłkarskiej kadry w eliminacjach mistrzostw świata. Efekt? Garstka osób w ogromnej sali Progresji. Można się było załamać, odwalić pańszczyznę i jechać do domu po tym ostatnim, potencjalnie niezwykle dołującym koncercie trasy. Ale wiecie co? Muzycy obu formacji wyszli na scenę, dali z siebie wszystko, wykrzesali z siebie mnóstwo entuzjazmu, znakomicie się bawili, zachwycili publiczność, a po koncercie wyszli do tych nielicznych, którym chciało się tego dnia ruszyć dupy z domów.


Wieczór otworzyła młoda hiszpańska formacje Sechem, która była dla mnie absolutną tajemnicą. Przyznam, że nie zdążyłem zapoznać się z twórczością tej madryckiej grupy przed koncertem. Zaczęli ciężko, bardzo dynamicznie, ale i melodyjnie. Wiele dobrego w brzmienie zespołu wnosi flet, natychmiast też rzuca się w oczy wokalistka Ikena, którą roznosi energia. Zagrali sprawnie, z kopem, okraszając mocne rockowe granie orientalnymi wstawkami. Sporo materiału pochodziło z wydanej w tym roku EP-ki Renaissance of the Ancient Ka, choć usłyszeliśmy też zupełnie nowe rzeczy. Oprócz samej muzyki łatwo też było zauważyć niezwykłą radość ze wspólnego grania, ogromny luz sceniczny i niezwykłą „chemię” między muzykami Sechem. Patrząc na nich, nie można było oprzeć się wrażeniu, że żadne z nich nie zamieniłoby tych chwil na scenie na cokolwiek innego. Publiczność przyjęła ich ciepło, a cover Misirlou znanego ze ścieżki dźwiękowej filmu Pulp Fiction oraz wykonane na sam koniec Walk Like an Egyptian (w oryginale grupa The Bangles) rozkręciły imprezę. Jako że był to ostatni koncert trasy, starym dobrym zwyczajem w trakcie wspomnianego przeboju The Bangles na scenę wskoczyła egipskim krokiem cała grupa Yossiego Sassiego, szalejąc z Hiszpanami, w czym przewodził przebrany za mumię sam szef izraelskiej formacji.

Yossi i jego zespół powrócili na scenę po kilkunastu minutach. Set opierał się przede wszystkim na tegorocznej znakomitej płycie Roots and Roads. Muzycy zaczarowali publiczność kapitalnym połączeniem ciężkiego, gitarowego grania i motywów orientalnych. Mieszanka dźwięków progresywnych i folkowych wzbogacana brzmieniem nietypowych instrumentów perkusyjnych i oczywiście wynalazku Yossiego – buzukitary – natychmiast porwała słuchaczy. Dla mnie najważniejszym  punktem koncertu było kapitalne wykonanie Winter, mojej ulubionej kompozycji z Roots and Roads. Co prawda aura jeszcze zdecydowanie bardziej jesienna niż zimowa, ale i tak wiadomo, że „zima nadchodzi” – o czym wie każdy fan Gry o Tron, także Yossi, który prezentował się na koncercie w koszulce z takim właśnie napisem. Wisienką na torcie był cover Bleak – utworu grupy Opeth. Na zakończenie Simple Things, podczas którego muzycy Sechem „odwdzięczyli się” za wizytę na scenie Yossiego i jego ekipy w trakcie Walk Like an Egyptian, i pojawili się… w charakterze mocno zwariowanej ekipy sprzątającej. Dobrze widzieć, że stare tradycje tras związane z ostatnim koncertem wciąż są przez niektórych kultywowane.

Minus tego wieczoru był tylko jeden i była nim żenująca frekwencja. Przykro to mówić, ale nie dziwię się ani trochę, że większość muzyków, którzy nie są wielkimi gwiazdami w Polsce, uważa, że Europa kończy się na Odrze. Można mieć żal, że kolejne świetne grupy grają po kilkanaście koncertów za naszą zachodnią granicą, a do nas nie wpadają wcale, albo bardzo rzadko, ale trudno się im dziwić. Jeśli w dwumilionowym mieście na twój koncert (za cenę biletu na przeciętny polski „juwenaliowy zespół”) przychodzi mniej osób, niż jest zdjęć w galerii poniżej, to można się naprawdę zniechęcić. Na szczęście muzycy nie dali po sobie poznać zawodu i potraktowali te kilkadziesiąt osób tak, jakby grali przed wypchaną po brzegi salą. Ot, taki paradoks – kilka kilometrów od klubu pełny stadion ludzi, którzy kupili nietanie wejściówki, obserwował „spektakl” piłkarski na momentami żenującym poziomie, gdy tymczasem w największym klubie muzycznym w kraju dwa znakomite koncerty obserwowali bardzo nieliczni. Ale przynajmniej nikt z tych nielicznych nie miał prawa czuć się zawiedziony jakością widowiska.

Podziękowania dla organizatora koncertu – Kubicki Entertainment – klubu Progresja Music Zone oraz obozu Yossiego za możliwość fotografowania.






































Sechem


















 

Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa i mam do nich wyłączne prawa. Linkowanie do tej podstrony mile widziane. Daj znać, jeśli chcesz je wykorzystać. / All photos were taken by me and I own all rights to those photos. Feel free to link to this page. Write to me if you want to use them.

1 komentarz:

  1. Świetny koncert i bardzo trafna recenzja. Podpisuję się - warto było jechać ze Śląska, w tę ulewę, pędzić 140 km/h po pracy byle tylko zdążyć na ten koncert. A Ci co nie byli - stracili nieopisaną możliwość podziwiania czystej energii i radości.

    OdpowiedzUsuń