Takie płyty odbiera się i ocenia
dużo trudniej niż „zwykłe” wydawnictwa. Z wielu powodów. Po pierwsze Eye of the Soundscape to w dużej mierze
album składankowy, choć przecież nie jest to płyta z cyklu „greatest hits” ani „the
best of”. Zebranie w jednym miejscu coraz liczniejszych eksperymentów Riverside z brzmieniami ambientowymi i elektronicznymi było nieuniknione, bo ta twarz grupy stawała się z biegiem lat coraz popularniejsza. W dodatku niezwykle ważnym elementem całości jest solidna porcja
nowej muzyki w podobnym klimacie, wymieszanej z utworami dobrze znanymi większości fanów. Jest też
oczywiście czynnik emocjonalny. Nie da się przecież podejść bez emocji do
płyty, w nagraniu której uczestniczyła osoba, która nie doczekała jej premiery.
Osoba, która jeszcze kilka dni przed swoją śmiercią nagrywała to, co słyszymy
na albumie. To potężny ładunek emocji dla wszystkich osób jakkolwiek związanych
z zespołem. Tyle, że płyta Eye of the
Soundscape robi wielkie wrażenie nawet, gdy jakimś cudem zapomnimy o całej
otoczce związanej z nagrywaniem i wydaniem tego albumu. W tym przypadku muzyka
broni się w stu procentach sama.
Niewątpliwie najważniejszą
częścią tego wydawnictwa są cztery całkiem nowe kompozycje trwające w sumie 34 minuty. To
efekt ostatniej sesji nagraniowej Riverside z Piotrem Grudzińskim, któremu ten
album naturalnie jest dedykowany. Where
the River Flows otwiera całość i kapitalnie wprowadza w ten spokojny, mocno
tajemniczy klimat delikatnej elektroniki wymieszanej ze schowanymi tu trochę elementami
bardziej rockowymi. Na początku mamy nieco post-apokaliptyczny klimat ze
świetnymi dźwiękami tła. Po kilku minutach wchodzi mocniejsze tempo i trochę „kosmosu”
dźwiękowego i przenosimy się w rejony ewidentnie inspirowane muzyką
elektroniczną poprzednich dekad. Nic w tym dziwnego, różni członkowie zespołu
od lat nie kryli swoich fascynacji choćby twórczością Tangerine Dream.
Dynamiczne Sleepwalkers idealnie
pasowałoby na moją ulubioną płytę Lunatic Soul – Walking on a Flashlight Beam. Chłodne brzmienie, tajemniczy klimat,
mocny rytm, świetna elektroniczna podbitka, kapitalny, choć prosty główny motyw
klawiszowy i uzupełniające to wszystko brzmienia gitary elektrycznej. Taki
klimat to także nie nowość na wydawnictwach Riverside – znamy go choćby z sesji
do Rapid Eye Movement, a konkretnie z
singli i rozszerzonego wydania tamtego albumu, ale o tym za chwilę. Jeszcze większe wrażenie zrobiły
jednak na mnie dwie pozostałe kompozycje. Shine
z miejsca usadawia się wygodnie w towarzystwie najlepszych utworów w dorobku
tego zespołu. Jest intrygująco, porywająco wręcz – główny motyw natychmiast
wpada w ucho, a aranżacja oraz drugi i trzeci plan sprawiają, że z każdym odsłuchem
odkrywa się w tym kawałku coś nowego. To naturalny kandydat na utwór promujący
płytę, nic więc dziwnego, że właśnie do tej kompozycji powstał teledysk.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Utwór tytułowy, który zamyka
całość, to kompozycja, jakiej ten zespół wcześniej nie nagrywał. Delikatny
ambient, przy którym nie da się nie odpłynąć. Niemal 12 minut fantastycznych,
kojących dźwięków, które idealnie sprawdzają się na zamknięcie tego
wydawnictwa. Znacie płytę Made in Heaven
grupy Queen? Tam na końcu wydania kompaktowego zespół umieścił coś, co
nieoficjalnie nazwano Track 13. Kilka
zapętlonych nut z jednego z utworów, które później przechodzą w ponad 20 minut
delikatnych ambientowych plam dźwiękowych, chwilami ledwo słyszalnych. Różne
były interpretacje dotyczące umieszczenia przez grupę takiego eksperymentu na
końcu „pośmiertnego” albumu. Dla niektórych fanów była to ścieżka dźwiękowa do podróży
wokalisty grupy w zaświaty lub jak kto woli „do nieba”. W przypadku Eye of the Soundscape mam podobne
skojarzenia (którym sprzyja jeszcze grafika zdobiąca okładkę wydawnictwa –
tradycyjnie autorstwa mistrza Travisa Smitha), choć oczywiście jest to pewna
świadoma nadinterpretacja z mojej strony, której sprzyjają niestety smutne
okoliczności. Kiedy odrzucimy wszelkie nadinterpretacje, zostaje nam po prostu
znakomity numer, idealny na wyciszenie i wieńczenie tego typu płyty.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Te 34 minuty same w sobie
tworzyłyby kapitalną całość, bezsprzecznie wartą zakupu. Ale jest tu jeszcze
ponad godzina materiału nieco starszego, znanego już z poprzednich wydawnictw,
ale raczej najwierniejszym fanom zespołu, bo utwory te dostępne były na
droższych, rozszerzonych wersjach ostatnich płyt Riverside. Okres Shrine of the New Generation Slaves
reprezentują nocne sesje – dwie rozbudowane,
klimatyczne kompozycje z udziałem saksofonu w jednej z nich. Poprzednia płyta grupy
– Love, Fear and the Time Machine –
pojawia się tu za sprawą serii przeważnie nieco krótszych instrumentalnych numerów określanych
jako dzienne sesje. Najciekawszym
elementem tej części wydawnictwa są jednak dwie kompozycje z czasów Rapid Eye Movement – utwór tytułowy oraz
Rainbow Trip. Obie zaprezentowane w
nieco odświeżonych wersjach, zremiksowanych specjalnie na potrzeby tego albumu. Pierwsza z nich to jedyny numer na Eye of the Soundscape, który doczekał
się swego czasu wykonań koncertowych, bardzo zresztą udanych. Zadziwiające jest
to, że mimo tego pół-składankowego charakteru Eye of the Soundscape, płyty te zupełnie nie brzmią jak składak. Co
więcej – zupełnie nie odczuwa się tego, że całość trwa ponad 100 minut. Płyty
dłuższe niż godzina zazwyczaj w pewnym momencie zaczynają mnie nudzić. Z Eye of the Soundscape nie usunąłbym ani
sekundy. Na pewno spora w tym zasługa charakteru tej muzyki. Może ona z
powodzeniem pełnić funkcję łagodnych dźwięków w tle, towarzyszących innym
czynnościom. Najwięcej wrażeń przynosi jednak wtedy, gdy poświecimy jej
całkowicie swoją uwagę, a o to nietrudno, bo tak znakomitych dźwięków chce się
słuchać bez końca. To na pewno jedna z najbardziej uzależniających płyt, jakie
usłyszycie w tym roku.
fot: Jakub "Bizon" Michalski |
Płyta Eye of the Soundscape miała być zamknięciem pewnego rozdziału w
historii grupy. I jest – w sposób dużo bardziej brutalny, niż ktokolwiek mógł
przewidzieć. Jednak czysto muzycznie jest to po prostu dowód na to, jak
wszechstronnym i wielowymiarowym zespołem jest Riverside. To, co do tej pory
było ciekawostką dla najwierniejszych fanów, tu stało się głównym elementem
nowego wydawnictwa, dzięki czemu ten odcień twórczości grupy ma szansę trafić
do znacznie szerszego grona odbiorców. Czy jest to też zapowiedź nowego
głównego nurtu w twórczości zespołu? Na razie zostańmy przy tym, że jest to
podsumowanie tego, co do tej pory było w pewnym sensie dodatkiem i ciekawostką.
Podsumowanie na najwyższym możliwym poziomie.
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
jedna z Twoich najlepszych recenzji...
OdpowiedzUsuń<3
OdpowiedzUsuńMam wreszcie w łapkach i w uszach - Jak to przepięknie brzmi i jak jest prześlicznie wydane! Zakochałem się <3. A nieprzewidziane okoliczności dodają ciar i to nawet mnie, który Riverside bardzo lubi, ale nie był z nim tak emocjonalnie związany jak Ty, czy sporo innych osób.
OdpowiedzUsuńPłyta wspaniała. Nie przeszkadza mi inna odsłona Zespołu, gdzie więcej elektroniki i ambientu. Mnie to kompletnie nie przeszkadza, więcej, tu posypią się na mnie gromy, tak wolę. Boję się czy część fanów wychowana na pierwszej Trylogii, zaakceptuje taki obraz Riverside. Ja kupuję to bez krytyki. Zastanawiam się tylko co dalej, ba wszyscy się zastanawiają. Czy brak Grudnia , ogólniej czwartego członka Zespołu ,nie spowoduje , że w muzykę wkradnie się powtarzalność. Inna sprawa , że było już kilka świetnych Trio i dawali radę. Taki Cream czy ELP - palce lizać. Było jednak też And Then There Where Three, które ...szkoda gadać. Czas pokaże ,trzymam kciuki i życzę Zespołowi tylko sukcesów. Mariusz,Michał(uwielbiam Twoje klawisze)Piotr ,jak mawiał Ciechowski, łapcie te nutki z kosmosu, komponujcie i grajcie jeszcze wiele lat.
OdpowiedzUsuń