Zespołu Deep Purple przedstawiać
nie trzeba. Jeśli ktoś uważa się za fana rocka, a nazwa nic mu nie mówi, to
szacuneczku na dzielni nie będzie. O ile płyty studyjne grupy na tym etapie
kariery pojawiają się coraz rzadziej, to koncertówek Purple zawsze wydawali
mnóstwo. Nawet nie próbuję policzyć wszystkich mniej lub bardziej oficjalnych
albumów koncertowych, część z nich zresztą dublowała się ze względu na okres
rejestracji i koncertową setlistę. To też w dużej mierze problem z najnowszym
wydawnictwem zespołu, a raczej dwoma wydawnictwami – w sklepach jednocześnie
ukazują się: From the Setting Sun in
Wacken… oraz … To the Rising Sun in
Tokyo. Koncerty zarejestrowano odpowiednio w 2013 i 2014 roku podczas trasy
promującej ostatni jak na razie studyjny album grupy – Now What?! Lokalizacje niby bardzo różne – pierwsze wydawnictwo
dokumentuje występ na jednym z największych festiwali muzycznych w Europie, ma
który bilety kończą się niemal natychmiast po poprzedniej edycji (tak, mniej
więcej rok przed rozpoczęciem), drugie to zapis koncertu w tokijskiej sali Budokan.
Ci z was, którzy są nieco bardziej zaznajomieni z historią muzyki rockowej oraz
samego Deep Purple, wiedzą doskonale co to za miejsce i jaka płyta została tam
częściowo nagrana. Różne są też reakcje ludzi. Europejczycy owacyjnie przyjmują
wszystkie numery, śpiewają głośno, łatwo dają się wciągać we wspólną zabawę.
Japończycy tradycyjnie słuchają w skupieniu, a dopiero na sam koniec kompozycji
wybuchają prawdziwe owacje. Na tym niestety różnice w dużej mierze się kończą,
bo program obu koncertów był niemal identyczny, stąd i omawiać ich osobno nie
ma sensu.
Koncerty festiwalowe rządzą się swoimi prawami, zwłaszcza w temacie długości setu, stąd nie należy się dziwić, że wydawnictwo z Wacken jest nieco krótsze – półtoragodzinne. W Japonii panowie zagrali niemal 110 minut. Jednak zmiany w setlistach są dość kosmetyczne. W Japonii zabrakło Highway Star, którym zespół otwierał występ w Niemczech, z programu wyleciał też numer No One Came (i dobrze, bo to akurat jeden z mniej porywających kawałków na Fireball). Pojawiły się za to dwa dodatkowe utwory z Now What?! – Above and Beyond i Après Vous – oraz fantastyczne The Mule, także wykopalisko z wydanej w 1971 roku płyty Fireball, znacznie zresztą ciekawsze od No One Came choćby ze względu na możliwości improwizacyjne podczas występów na żywo. Jest też parę drobnych korekt w kolejności utworów, ale to jedynie szczegóły – szkielet pozostaje ten sam. Pierwsza część występów to mieszanka kilku klasyków, takich jak Strange Kind of Woman czy Into the Fire, z utworami nowymi – Vincent Price, Hell to Pay i Uncommon Man. Dodatkowo pojawiają się dwie instrumentalne miniaturki Steve’a Morse’a – Contact Lost i The Well-Dressed Guitar. Część druga, której rozpoczęcie nieoficjalnie wyznacza organowe solo Dona Aireya, to już ciąg największych klasyków w dorobku zespołu – Perfect Strangers, Space Truckin’, Smoke on the Water oraz grane od miliona lat na bis Hush i Black Night, oba przyprawione cytatami z popularnych numerów rockowych i rockandrollowych.
Dobrze zorientowanym w historii
grupy od razu rzuca się w oczy bardzo chłodne potraktowanie niemal wszystkiego,
co zespół stworzył po 1973 roku. To, że Ian Gillan nie śpiewa utworów
nagranych, gdy nie było go w zespole (z wyjątkiem Hush, ale i ten numer po latach w wersji studyjnej zarejestrował),
wiadomo od dawna. Niestety poza kilkoma (trzema w Wacken i pięcioma w Tokyo)
kawałkami z ostatniej płyty oraz dwiema wspomnianymi miniaturkami Morse’a,
panowie kompletnie ignorują materiał nagrany po zejściu się w 1984 roku
klasycznego składu Purpli oraz utwory zarejestrowane z Morse’em czy Aireyem.
Poza wymienionymi nowościami, najmłodszym utworem w zestawie jest…
trzydziestojednoletnie obecnie Perfect
Strangers, a i to jedyna wycieczka w stronę tego okresu. Drugim problemem
jest to, że o ile instrumentaliści wciąż zachowują najwyższą sprawność, o tyle
nie da się z siedemdziesięcioletniego Iana Gillana zrobić młodzieńca
wydzierającego się potężnie przez cały koncert. Trzeba to powiedzieć otwarcie –
są takie utwory w repertuarze Deep Purple, także te „klasyczne”, których Gillan
nie jest już w stanie dobrze zaśpiewać i najlepszym wyjściem jest odpuszczenie
ich. Tak zrobiono swego czasu z Child in
Time, a ostatnio także ze Speed King
czy Fireball, tak coraz częściej
dzieje się z Highway Star (i całe
szczęście, bo w Wacken słychać, że Ian bardzo się męczył). Ten sam los powinien
spotkać Space Truckin’, Into the Fire i kilka kolejnych
kompozycji. Ten zespół ma tak bogaty dorobek, że bez problemu dałoby się wybrać
świetne kawałki, w których Ian nie musiałby tak forsować głosu. Gdzie Fools, Never Before, When a Blind
Man Cries, Mary Long i Solitaire? Gdzie The Aviator, A Touch Away,
Don’t Make Me Happy, Fingers to the Bone, Walk On, Never a Word, Rapture of the
Deep, Clearly Quite Absurd, Before Time Began czy nawet cover z
ostatniej płyty – It’ll Be Me? To są
świetne numery, które Ian mógłby wciąż z powodzeniem śpiewać na żywo. Że co, że
nie są tak znane jak te, które powyżej chciałem na zawsze wykreślić z
koncertowego repertuaru zespołu? A ile razy słyszał tamte na żywo przeciętny
fan Deep Purple, który od lat chodzi na ich występy i słyszy przeważnie 75%
tych samych numerów na każdym kolejnym koncercie?
To wszystko oczywiście nie
znaczy, że Ian całkiem położył oba występy, a słuchanie tych wydawnictw sprawia
nieustanny ból. O ile głosowo czasem niedomaga, to wizualnie jest w świetnej
formie i prezentuje się na scenie jakby miał z 20 lat mniej. Poza tym od czasu
do czasu udaje mu się całkiem porządnie wrzasnąć, a i utwory mniej wymagające
głosowo brzmią bardzo solidnie, zwłaszcza że w świetnej formie są jego koledzy
z zespołu. Ja wiem, że jest spora grupa fanów, dla których Deep Purple
skończyło się wraz z odejściem Blackmore’a, a już ostatnim gwoździem do trumny
była według nich emerytura Jona Lorda, ale Steve Morse i Don Airey to nie są
goście, którzy stali się znani wtedy, gdy dołączyli do Purpli. Obaj mają bogaty
dorobek i olbrzymie umiejętności – i to słychać. Morse wciąż zaskakuje nowymi
pomysłami w kolejnych wersjach Highway
Star i wzrusza pięknym Contact Lost,
zaś Airey szaleje w Lazy czy Hard Lovin’ Man. Dwaj zespołowi weterani
– Ian Paice (w grupie od początku) i Roger Glover (w Deep Purple w sumie 35 lat
rozłożone na dwie tury) trzymają wszystko „w kupie”, choć może aż za bardzo, bo
czasem chciałoby się, żeby panowie wyrzucili w cholerę piosenkowe schematy i
odlecieli na 10-15 minut w stylu koncertów z wczesnych lat 70. Warto wspomnieć
o jeszcze jednej drobnej różnicy między koncertami, o której nie pisałem
wcześniej – w Wacken grupę w wykonaniu Smoke
on the Water poprzedzonego krótkim gitarowym jamem wspomógł Uli Jon Roth,
stąd trochę więcej tam niż zazwyczaj gitarowej zabawy. Mam jednak wrażenie, że
oba koncerty są trochę zbyt przewidywalne i… piosenkowe. Brakuje mi tam
odrobiny szaleństwa, ducha dawnych koncertowych improwizacji. Na ich szczątkowe
ilości natrafimy w Lazy (oba koncerty) czy w The Mule (Japonia), ale mimo
wszystko pozostaje dość spory niedosyt. Warto wspomnieć o szacie graficznej. Obie płyty ozdobiono grafikami w podobnym klimacie, dość prostymi, ale zrobionymi z dużym smakiem.
Uwielbiam ten zespół, ale nie mogę
się do końca przekonać ani konkretnie do tych dwóch koncertówek, ani do samego zwyczaju
wydawania albumów koncertowych tak często, ani do pomysłu, jaki muzycy Deep
Purple mają na swoje występy na żywo na tym etapie kariery. Marzy mi się
koncert Purple, podczas którego zagraliby nawet z 10 czy 12 kawałków, ale
byłyby to długie wersje, pełne instrumentalnych improwizacji, jak to zwykli
robić 40 czy 45 lat temu i jak wciąż robi wiele zespołów wzorujących się mniej
lub bardziej na tym zespole, choćby Siena Root. Dałoby to także więcej okazji dla
Iana Gillana na odpoczynek, bo to po wokaliście zawsze najbardziej słychać
upływający czas. Ja wiem, że na każdym koncercie będzie ktoś, kto jest tam
pierwszy raz i chce usłyszeć „piosenki”, hity, klasykę rocka… ale kto
powiedział, że ten ktoś nie bawiłby się równie dobrze podczas
piętnastominutowej wersji Lazy czy The Mule, nie mówiąc o możliwościach,
jakie dają koncertowe opracowania Wring
That Neck? Ian Gillan ma swoje lata i nigdy nie będzie już w lepszej formie
– biologii nie oszukasz. Robert Plant poradził sobie z tym problemem najlepiej
jak mógł – przestał się wydzierać na scenie, zaczął nagrywać muzykę, która
pozwala mu na prezentowanie na wysokim poziomie tego, na co obecnie go stać
głosowo. W przypadku Gillana jest trudniej, bo on rzadziej gra koncerty solowe –
najczęściej koncertuje z Purplami, a z nimi nie zacznie nagle wykonywać
delikatnej muzyki z brzmieniami inspirowanymi muzyką świata. Ale panowie mogą
tak dobrać koncertowe sety, żeby Ian nie stanowił najsłabszego ogniwa na
scenie, mimo siedemdziesiątki na karku. Niestety obawiam się, że do końca
istnienia zespołu nie wpadną na ten pomysł, a szkoda. Koncertówki z Wacken i
Tokyo to nie są złe wydawnictwa, ale fani, którzy nie muszą mieć wszystkich
albumów live wypuszczanych przez Deep
Purple, raczej zdecydują się na „oficjalne bootlegi” z nagraniami drugiego i
trzeciego składu grupy z pierwszej połowy lat 70., a tych ostatnio ukazuje się
całkiem sporo.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Zgadzam się w 1000% z recenzją. Widziałem DP z 10 razy poczynając od Poznania 1991 i Zabrza 1993 i bardzo chętnie usłyszałbym utwory, których albo nigdy albo bardzo rzadko grali. Nagrali tak dużo płyt, ze jest w czym wybierać a oni uparli się na the best of już od parunastu lat. Odpuszczam sobie Purpli i wybieram się na młodzież grającą hard rocka.
OdpowiedzUsuńteż się właśnie złapałem na tym, że zupełnie nie jaram się ogłoszonymi koncertami Purpli, Slasha czy Black Sabbath. chciałbym za to bardzo usłyszeć na żywo mało znane zespoły, o których tu piszę zazwyczaj.
UsuńChciałbym odnieść się do opinii nt. gitarzysty. Cóż, od lat i na zawsze będę ogromnym fanem grupy. Patrzę na ich poczynania jednak trzeźwo. O ile w każdym kolejnym składzie nie byli dla mnie martwi to postać aktualnego gitarzysty na kolejnych płytach po Purpendicular, a nawet Abandon przyprawia mnie o zgrzytanie zębów. Mam wrażenie że facet wystrzelał się na początku, nie wnosząc kompletnie nic do dorobku Purpli w późniejszym okresie. Ma momenty, nie przeczę ale mi osobiście to nie wystarcza. Morse na Purpendicular wskrzesił kapelę, a sama płyta (u mnie w zasadzie jeszcze kaseta) pozostaje jedną z tych, po które sięgam częściej niż po inne. Pozdrawiam fanów
OdpowiedzUsuń