Rezydują w Encinitas w stanie
Kalifornia, grają w różnych mniej lub bardziej znanych miejscowych kapelach,
także takich, które trafiały już na tę stronę. Na swoim profilu facebookowym
muzycy Sacri Monti piszą, że inspirują się hard rockiem wczesnych lat 70.,
krautrockiem, rockiem psychodelicznym i progresywnym. Czyli jak miliard
współczesnych zespołów. Co zatem sprawia, że ta grupa, która powstała w 2012
roku i właśnie wypuściła swój duży debiut, wyróżnia się z tej olbrzymiej masy
nowych rockowych zespołów? Odpowiedź jest najprostsza pod (kalifornijskim)
słońcem – to, co robią, robią wyśmienicie! Płytowy debiut Sacri Monti – wydany
nakładem małej nowojorskiej wytwórni Tee Pee Records współpracującej w
przeszłości między innymi z Kadavar i Graveyard, a ostatnio z Ruby the Hatchet
– to jedno z najlepszych wydawnictw ostatnich miesięcy. Nic dziwnego – niech
nie zwiedzie was status debiutantów – ci goście nie są świeżakami w branży i
doskonale wiedzą, jak obchodzić się z instrumentami muzycznymi.
To nie była miłość od pierwszego
odsłuchu. Zespół został mi polecony przez znajomego i czytelnika tej strony,
który całkiem słusznie uznał, że muzyka Sacri Monti może mi się spodobać
(dzięki!). Muszę jednak przyznać, że długo zbierałem się do pierwszego
odsłuchu, potem – choć wrażenia były pozytywne – jeszcze dłużej nie mogłem
zebrać się do kolejnego. Gdy w końcu zacząłem sięgać po to wydawnictwo coraz
częściej, nie potrafiłem się do końca skupić na tych utworach, niby chciałem
napisać o tym albumie, ale trafiło akurat na wysyp głośnych nowości i Sacri
Monti ciągle spadali na koniec kolejki płyt czekających na wspomnienie w tym
miejscu. I w końcu ładnych kilka tygodni po premierze płyty coś „zaskoczyło”.
Znalazł się czas, znalazła się chęć i siła, wreszcie muzyka grupy znalazła się
na tej samej częstotliwości co moje fale mózgowe. I powalili mnie po prostu –
od pierwszej do ostatniej sekundy. Niecałe 44 minuty muzyki – czyli idealnie –
rozłożone absolutnie nierównomiernie na zaledwie sześć kompozycji. Dobrze
wiecie co to oznacza – nie ma tu mowy o przedwczesnym ucinaniu dobrze
zapowiadających się motywów czy o marnowaniu improwizacyjnego potencjału. Ci
goście mają gdzieś to, że żadne mainstreamowe radio im tego nie zagra – łoją
tak długo, jak mają ochotę, czyli przeważnie koło 6-7 minut, choć w ostatniej
kompozycji odkładają instrumenty dopiero po 12 minutach. I wiecie, co jeszcze
wam powiem? Ani przez sekundę nie mam wrażenia, że coś jest wyciągane na siłę,
że jakieś zagrywki i motywy są zbędne lub że robi się nudno.
Rozpoczyna się niby niepozornie,
bo wprowadzeniem do Staggered in Lies
jest przyjemnie brzmiąca, ale jednak subtelnie użyta gitara i trochę trudnych
do bliższego sprecyzowania dźwięków w tle. Ale gdy po minucie wchodzą bębny z
basem, a delikatny do tej pory motyw gitarowy nagle rozpędza się, wiadomo już,
że nie ma tu co liczyć na łagodne brzdąkanie przez cała płytę. Dodajmy do tego
trochę kosmicznych brzmień z klawisza oraz silnie przetworzony wokal, który
pozostaje nieco schowany za instrumentami, i otrzymujemy kawał świetnego hard
rocka z psychodelicznym zacięciem. Wszyscy kochamy porównania, więc proszę
bardzo: ogień i zło rodem z Black Sabbath, improwizacyjna werwa wczesnego Deep
Purple czy Cream, organowe szaleństwa Uriah Heep, psychodeliczne wstawki
Barrettowego Pink Floyd czy Hawkwind… Ciekawe jest jednak to, że Sacri Monti
nie brzmi jak kopia żadnego z tych zespołów. To mieszanka wybuchowa zawierająca
wszystko to, co najlepsze w muzyce rockowej wczesnych lat 70. Riff
wprowadzający do Glowing Grey wręcz
przecina powietrze. Doskonały przykład kontrolowanego jazgotu gitar. Jest
głośno jak cholera i gęsto od granych dźwięków, ale jednocześnie ani przez
chwilę nie ma się wrażenia, że panuje w tym numerze chaos. Gitarzyści Brenden
Dellar i Dylan Donovan dwoją się i troją, tworzą prawdziwą ścianę dźwięku, a
sekcja rytmiczna w składzie Anthony Meier (bas) i Thomas Dibenedetto (perkusja)
z pomocą organisty Evana Wenskaya dopełniają dzieła zniszczenia. Rany, jak to
dobrze żre! Slipping from the Day
również uderza z miejsca sporym ciężarem, ale jest tak melodyjny i tak zręcznie
wplata przeróżne muzyczne patenty wpadające natychmiast w ucho, że już w
zasadzie przy pierwszym odsłuchu człowiek czuje się, jakby doskonale znał ten
numer. Wokale ponownie schowane i mocno zniekształcone – są one zresztą niejako
kolejnym instrumentem tworzącym brzmieniowe tło w Sacri Monti. W zasadzie ani
przez chwilę nie wychodzą na pierwszy plan. Dellar nie jest typowym
hardrockowym krzykaczem z olbrzymią skalą głosu i potężnym zaśpiewem, ale gdy
już dołącza z wokalem, znakomicie wpasowuje się w psychodeliczny, brudny klimat
całości. Nie da się jednak ukryć, że to tylko dodatek – ta muzyka znakomicie
obroniłaby się w formie czysto instrumentalnej.
Drugą część płyty rozpoczyna Sittin’ Around in a Restless Dream –
najkrótszy na krążku, „zaledwie” pięciominutowy kawałek. I choć znów jest
głośno, a gitarowy jazgot znakomicie przeplata się z kosmicznymi brzmieniami
klawiszy, to znajduje się tu miejsce zarówno na chwilowe zwolnienie, jak i na krótkie
chwile wyciszenia, które znakomicie kontrastują z dominującym hardrockowym
hałasem. Być może temu utworowi brakuje nieco finezji, ale od czasu do czasu
można przecież po prostu zapomnieć o muzycznych subtelnościach i pomachać
wściekle łbem w rytm perkusyjnego łomotu! Ancient
Seas and Majesties zaskakuje gitarowym wejściem rodem z twórczości Rush,
potem jednak wymyślne figury rytmiczne Kanadyjczyków ustępują miejsca mocnemu,
intensywnemu uderzeniu i ognistym pojedynkom gitarowo-organowym na tle wściekłych
pocisków wystrzeliwanych przez sekcję rytmiczną. Sittin’ Around… i Ancient
Seas… to dwa najkrótsze numery na albumie, nic więc dziwnego, że są też
najintensywniejsze brzmieniowo. Zgoła inaczej przedstawia się sytuacja w
kompozycji zamykającej wydawnictwo – Sacri
Monti. Jeśli nazywasz numer tak, jak swój zespół, to nie ma przebacz – musi
to być coś naprawdę dobrego! No i jest, uwierzcie – jest. 12 minut muzycznego
piękna. Delikatny wstęp, który przywodzi mi na myśl klimaty Little Sun grupy Blues Pills lub
brzmieniowe „odpływy” Graveyard, a pod koniec trzeciej minuty intro wygasa i
wchodzi ostra jak brzytwa gitara, która przejmuje dowodzenie nad dalszymi
losami tego utworu. Tempo pozostaje wciąż dość spokojne, ale brzmienie
zagęszcza się i przybiera na ciężarze. Szaleństwo rozpoczyna się jednak na
dobre gdzieś w połowie kawałka, gdy panowie wyraźnie wyłączają myślenie
strukturalne i oddają się w pełni hardrockowemu szaleństwu ze sporą dawką
dźwiękowej psychodelii. Dzięki intensywnej partii bębnów cały czas mam
wrażenie, że jestem świadkiem jakiejś muzycznej apokalipsy, a numer jest tak
dynamiczny, że utrzymywanie tego natężenia dźwięków przez dłuższy czas byłoby
trudne do zniesienia bez uszczerbków dla psychiki słuchaczy i samych muzyków.
Gdy w końcu gitarowy jazgot i kosmiczne klawisze doprowadzają ten numer do
kulminacji i ostatniej, spokojnej już minuty, czuję się, jakbym był na głodzie,
zaczyna mi tego intensywnego hałasu brakować. Co robię? Włączam płytę od nowa…
Cwaniaki.
Muzyka Sacri Monti ma w sobie coś,
czego często brakuje mi u wielu innych współczesnych kapel czerpiących
garściami z muzyki lat 70. – nawet słuchając nagrań studyjnych, czuję się jak
na koncercie. Ci goście nie boją się improwizować, rozciągać instrumentalnych
partii do kilku minut, odpływać w muzycznym szaleństwie. Nie ograniczają się do
„piosenkowego” formatu. Łoją aż miło, ale jak już pozwolą, by muzyka zabrała
ich w podróż, to gdzieś mają, że trzeba zdążyć na ostatni pociąg powrotny. To
jest właśnie prawdziwy duch rockowego grania! Pieprzyć ograniczenia! Pieprzyć
to, że taka muzyka nie jest modna, nie sprzeda się i nie będzie grana w dużych stacjach
radiowych! To są dźwięki, których ja chcę słuchać, których słuchać chce każdy
fan dzikiego hard rocka, nawet taki, który jęczy ciągle, że nikt teraz nie
tworzy dobrej muzyki. On pewnie nawet nie wie, że istnieje sobie taka kapela
jak Sacri Monti i gra tak kapitalne rzeczy. Ale dowie się – jeśli tylko zamiast
jęczeć, ruszy dupę i poszuka nowych dźwięków. Prędzej czy później będzie musiał
trafić na tych gości, bo grają fantastycznie. To nie tylko jeden z najlepszych
debiutów tego roku – to także jedna z największych tegorocznych niespodzianek i
mocny kandydat do zajęcia za kilka miesięcy wysokiego miejsca w moim rocznym podsumowaniu.
Ja chcę więcej!
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Świetna recka, Pasterzu ;) Owca dziękuje za kolejny fantastyczny band!
OdpowiedzUsuńmeeeehehehee meeee :P
Usuń