czwartek, 3 września 2015

The Heavy Minds - Treasure Coast [2015]

W moich muzycznych poszukiwaniach zdarzyło mi się zawędrować już w wiele różnych miejsc, ale przyznam, że do Austrii w poszukiwaniu dźwięków docierałem wyjątkowo rzadko. Niby żadna egzotyka, kraj w środku Europy, nawet niedaleko Polski, ale jakby tak się zastanowić, to ile znamy rockowych zespołów z Austrii? Kojarzę całkiem dobre Mother’s Cake, nieobce jest mi nazwisko Thomasa Langa, pamiętam oczywiście Falco, ale jego trudno nazwać muzykiem rockowym. No właśnie, ja znam od tego tygodnia jeszcze jeden zespół i jest to udane zacieśnienie moich kontaktów z austriacką sceną muzyczną. Takie, które sprawia, że prawie zapomniałem o innym dziecku tamtejszej branży muzycznej – grupie Opus, której przebój Live Is Life i tragiczny image muzyków do dzisiaj wywołują u mnie koszmary. Trio The Heavy Minds powstało ledwie dwa lata temu i właśnie zaprezentowało światu swój pierwszy album, trzydziestosześciominutowe Treasure Coast. Na swoim facebookowym profilu panowie określają swoją muzykę jako heavy-psychedelic-blues-rock i chwalą się dzieleniem sceny z takimi kapelami jak Red Fang, Stoned Jesus czy The Vintage Caravan. To powinno mniej więcej dać wam pojęcie na temat tego, co The Heavy Minds grają. A ja dodam, że robią to bardzo dobrze.
 
Na Treasure Coast znajdziemy zaledwie siedem kompozycji, z których cztery nie są przesadnie rozbudowane. Grupie udało się jednak przedstawić słuchaczom dość wszechstronną brzmieniowo ofertę. Otwierające płytę Rivers to bardzo przyjemne połączenie chwytliwych, lecz ciężkich riffów, które spotkać można obecnie choćby na płytach grupy Kamchatka, z wokalami w stylu Jima Morrisona, ale przepuszczonymi przez studyjne efekty. Równie ciekawie prezentują się inne krótsze numery. You’ve Seen it Coming to niezaprzeczalny hołd dla klasyków schematu power trio – grup Cream czy The Jimi Hendrix Experience – z dodatkiem stonerowych naleciałości. Soczyste, ciężkie granie panowie serwują nam także w Diamonds of Love, ale już najkrótszy w zestawie utwór tytułowy to radykalna zmiana kierunku – prosty, akustyczny numer instrumentalny, którego klimat świetnie uzupełniają wokalizy w tle, egzotyczne bębny oraz fantastyczne efekty dźwiękowe na drugim planie. Punktem granicznym na tej płycie jest znajdujący się przed numerem tytułowym kawałek Drifting Away – pierwsza dłuższa kompozycja, oparta na cierpliwym budowaniu klimatu. Tu muzycy The Heavy Minds nigdzie się nie spieszą, pozwalają sobie na ośmiominutową opowieść w spokojnym tempie, bez ostrego gitarowego ataku. Gitary, owszem, wchodzą mocniej od czasu do czasu, ale główną robotę robi tu przez większość czasu sekcja rytmiczna, która utrzymuje tę kompozycję w niemal odprężającym klimacie. A gdy już odważniej wchodzi gitara z przyjemnym pogłosem, robi się bardzo miło.

Te dłuższe muzyczne formy obowiązują już do samego końca płyty. Dwie ostatnie kompozycje trwają w sumie 14 minut i odnoszę wrażenie, że w trakcie tych pierwszych kilku numerów grupa tylko przygotowywała sobie grunt pod absolutne zachwycenie i powalenie słuchaczy. Egzotyczny klimat obecny w utworze tytułowym przenika do początku następującego po nim Seven Remains, choć szybko zostaje wyparty przez soczystego hard rocka w starym, zeppelinowym stylu. Naprawdę ciekawie robi się natomiast w ostatnich minutach utworu, gdy muzycy odpływają nieco w psychodelicznych improwizacjach. Ale najlepsze zostawili na koniec. Niemal ośmiominutowy Fire in My Veins to numer, który tak samo świetnie pasowałby na którąś z płyt The Doors, co na ścieżkę dźwiękową pierwszej serii „True Detective”. Pamiętacie ten serialowy klimat bagien Luizjany i znakomicie oddającą tę atmosferę muzykę? To właśnie te dźwięki. Tu nic nie dzieje się zbyt szybko, muzycy czarują każdym dźwiękiem, a mocne uderzenia perkusji znakomicie współgrają z jazgoczącą w tle gitarą i szorstkim, naznaczonym pogłosem wokalem. Mistrzowskie zwieńczenie bardzo ciekawej debiutanckiej płyty, na której grupa The Heavy Minds zdecydowanie nie brzmi jak debiutanci.



Teoretycznie nie ma na Treasure Coast nic przełomowego, bo nie da się ukryć, że ten album to hołd dla ciężkiej muzyki przełomu lat 60. i 70., a to w ostatnich latach nikogo już nie dziwi. Ale grupa pokazuje w trakcie tych trzydziestu sześciu minut, że dobrze czuje się w różnych muzycznych klimatach w szeroko pojętym hard rocku. Trudno posądzić ich o jednowymiarowość czy monotonię, starają się poruszać po wielu obszarach. Równie dobrze czują się w ciężkich, szybkich numerach oraz w kawałkach bazujących przede wszystkim na klimacie. Warto zwrócić na nich uwagę. Oczywiście takich kapel jest obecnie w samej Europie bardzo dużo, ale nie wszystkim granie takiej muzyki wychodzi tak naturalnie i dobrze. To jedna z tych grup, której nazwę możesz wymienić, gdy jakiś pacan z klapkami na oczach i uszach zacznie twierdzić, że dzisiaj nikt nie potrafi zagrać dobrego rocka w starym stylu. „A słyszałeś pan o The Heavy Minds?”


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz