Najdłuższy album w historii zespołu, najdłuższa kompozycja w historii zespołu i niewątpliwie jeden z albumów, które wzbudzą największą dyskusję ze wszystkich dokonań Iron Maiden – kapeli, która płytowo zadebiutowała 35 lat temu i chyba nie zamierza wybierać się na razie na żadną emeryturę, pomimo kłopotów zdrowotnych wokalisty i coraz dłuższych przerw między kolejnymi wydawnictwami studyjnymi. Trzeba im przyznać, że polecieli ostro i na pewno oberwie im się od sporej części słuchaczy. Ba, już się obrywa. Ale równie duża grupa fanów heavy metalu będzie zachwycona. Czyli chyba wszystko w normie, bo przy tym stażu nie da się zadowolić wszystkich, którzy przez lata w tym czy innym okresie działalności pokochali zespół. Jedno trzeba im przyznać – jak to mówił klasyk polskiego kina: „Mają rozmach, skurwisyny!”
Przy tak długiej płycie musiałby się zdarzyć prawdziwy cud, żeby nie było na albumie wypełniaczy. A cudów, jak wiemy, nie ma. Wypełniaczy doliczyłem się czterech, przy czym nie są to kawałki słabe – po prostu albo powtarzają dobrze znane z twórczości Maidenów motywy, albo zwyczajnie giną wśród numerów według mnie dużo ciekawszych i z jakiegoś powodu jednak wyjątkowych. Do tej grupy zaliczam The Great Unknown, któremu być może daleko do schematycznej budowy, ale to kawałek bardzo typowy dla ostatnich dokonań Maidenów, a do tego jego zakończenie jest oklepane jak tyłek ładnej kelnerki w wiejskiej knajpie. Kolejny na liście utworów, które szału nie robią, jest When the River Runs Deep – po prostu kompletnie niczym się nie wyróżnia. Trudno też zapamiętać wiele z Death or Glory – to typowa kooperacja Bruce’a Dickinsona i Adriana Smitha. Refren będzie pewnie chóralnie odśpiewywany podczas koncertów zespołu, ale czy czymkolwiek ten numer zaskakuje lub czy wnosi coś do twórczości Iron Maiden? No, tak średnio. Shadows of the Valley za to zaskakuje… recyklingiem głównego motywu z Wasted Years, po którym wchodzi motyw rodem z Isle of Avalon z poprzedniej płyty. Potem następują kolejne nawiązania do utworów młodszych lub starszych z dorobku kapeli. Taki trochę potwór Frankensteina, który spokojnie mógł zostać relegowany do miana strony B któregoś z singli.
To teraz zajmijmy się tym, czego bym nie ruszał. Siedem kawałków, z których trzy są długie, cztery można uznać za krótkie, choć linią podziału jest tu wskaźnik dziesiątej minuty, więc typowych radiowych numerów próżno tu raczej szukać. Znakomicie otwiera płytę If Eternity Should Fail. Zaskakujące intro i równie zaskakujące outro, a pomiędzy po prostu dobry otwieracz z chwytliwym refrenem, który także będzie pewnie śpiewany głośno przez dziesiątki tysięcy fanów podczas koncertów. Speed of Light to typowy Maidenowy singiel ostatnich lat – szybki, dynamiczny, dość sztampowy, ale ze sporą dawką przebojowości. Najkrótszym numerem na wydawnictwie jest Tears of the Clown, kawałek zadedykowany Robinowi Williamsowi. Chwytliwy, ciężki utwór, co prawda utrzymany w zwrotkowo-refrenowym schemacie, ale wpada w ucho bez banalnych chwytów. Mimo że napisany przez Harrisa i Smitha, całkiem nieźle sprawdziłby się na solowej płycie Dickinsona, co w sumie nie musi dziwić, wszak na niektórych z nich grał i komponował także Smith. Świetny refren z ciekawym zabiegiem w postaci łamania rytmu. Listę dobrych, „krótszych” utworów zamyka The Man of Sorrows. Zbieżność tytułów z jednym z lepszych numerów z solowego dorobku Dickinsona przypadkowa, bo ani autor się nie zgadza (tradycyjny jeden utwór na płycie napisany przez Dave’a Murraya, tym razem do spółki ze Steve’em Harrisem), ani muzycznie niekoniecznie z tej samej bajki, choć podobnie jak w Man of Sorrows z płyty Accident of Birth rozpoczyna się bardzo spokojnie. Później intensywność brzmieniowa idzie w górę, ale muzycy stawiają tu na klimat, nie na tempo. Chwała im za to.
Pierwszym z trzech zdecydowanie najdłuższych utworów jest The Red and the Black. Nietypowy jak na nich, interesujący wstęp gitary basowej i akustyków, ale potem to już dość charakterystyczny dla ostatnich płyt Maiden numer, okraszony wokalizą, która jest stworzona do wspólnego koncertowego śpiewania, choć może nieco nazbyt oczywista. Ciekawiej robi się dopiero od wejścia „refrenu” i w późniejszej, nieco przydługiej, ale interesującej części instrumentalnej. Niestety końcówka pokazuje, że Maideni nie wyzbyli się nudnego już schematu kończenia długich kompozycji w ten sam sposób, w jaki je zaczynają. Drugi z „długensów” – The Book of Souls – rozpoczyna się delikatnie, ale szybko wchodzi potężny riff i ściana dźwięku, choć tempo pozostaje dość spokojne. To też jedna z cech ostatnich dokonań Iron Maiden. W latach 80. raczej trudno było się spodziewać po nich takich numerów. Jest wielki, niemal hollywoodzki rozmach, są orkiestracje w tle, wysokie zaśpiewy Dickinsona, nagłe przyspieszenie w połowie i całkowita zmiana dynamiki. Ostatnie minuty to jedno wielkie święto gitary – solówka goni solówkę, gitary jazgoczą w tle, a potem… oczywiście powrót do delikatnego motywu ze wstępu… Echhhh.
Na deser zostaje ten kawałek, którego wszyscy byli najbardziej ciekawi i którego większość najbardziej się bała – Empire of the Clouds. O tym numerze było głośno, zanim ktokolwiek poza zespołem i najbliższymi współpracownikami miał okazję go usłyszeć. Ba, nawet zanim poznaliśmy jego tytuł. 18 minut muzyki – najdłuższa kompozycja w historii Iron Maiden, w dodatku napisana nie przez Steve’a Harrisa, fana kilkunastominutówek, a przez Bruce’a Dickinsona, specjalistę od przebojowych pięciominutówek (no dobrze, to jednak pewne uproszczenie). Ale to nie koniec niespodzianek. Już w pierwszych sekundach w tle pojawiają się smyki, a pierwszą część kompozycji prowadzi fortepian, na którym gra… Dickinson. Muzycy opisywali ten utwór jako metalową mini-operę i trochę w istocie tak jest. Gościnne występy Bruce’a u Arjena Lucassena nie pozostały jak widać bez wpływu na jego własną twórczość. W pierwszych minutach fortepian współgra znakomicie z marszowym rytmem wybijanym przez Nicko McBraina i oszczędnymi wstawkami gitar. Smyczkowe tło dodaje nieco melodramatyzmu, który choć trochę kiczowaty, do tej opowieści pasuje idealnie. A właśnie – opowieść. Numer przypomina historię sterowca R101, który roztrzaskał się w 1930 roku z kilkudziesięcioma osobami na pokładzie. Stąd wiele wątków w tej muzycznej narracji, odzwierciedlanych w zmianach nastroju i intensywności brzmienia. Stąd także sygnał SOS wybijany przez Nicko na bębnach w ósmej minucie. Kapitalnie brzmi złamanie klimatu w piętnastej minucie, gdy z metalowego jazgotu nagle wyłania się ponownie dynamiczny, niepokojący fortepianowy motyw. Na koniec znowu powrót do wiodącej zagrywki fortepianowej, ale w tym numerze ten zabieg o dziwo zupełnie nie przeszkadza. To taki Titanic wśród utworów heavymetalowych, choć bez seksu i dryfowania na urwanych drzwiach. No i jednak mniej ckliwy.
Dickinson opowiadał w wywiadach, że muzycy uznali każdy z nagrywanych utworów za tak ważny dla całości płyty, że wydawnictwo po prostu musiało być dwupłytowe. Być może z perspektywy twórców tak właśnie było. Z perspektywy słuchacza niestety nie do końca przychylam się do ich racji. Już ostatnie krążki Maidenów, najczęściej zapełnione „pod korek”, były dość trudne do strawienia w całości, choć zawierały bardzo udane kompozycje. Nie wymagam od nich nagrywania czterdziestopięciominutowych albumów, choć takie niewątpliwie „wchodzą” mi najlepiej. Na The Book of Souls nie ma ewidentnych wpadek, ale kilka numerów bez żalu relegowałbym do miana stron B singli. Bez nich album trwałby 67 minut i byłby znacznie strawniejszy w całościowym odsłuchu. Kto wie, może nawet aspirowałby do miana najlepszej płyty Iron Maiden w XXI wieku? A tak… trochę męczy i przytłacza. Słuchanie zamiennie tylko jednej z dwóch płyt jest chyba lepszym pomysłem, choć oczywiście dalekim od ideału. Ale to mimo wszystko udane wydawnictwo. Choć długimi fragmentami jest dość bezpiecznie, to jednak osiemnastominutowe dzieło umieszczone na samym jego końcu pokazuje, że Maideni mają jeszcze w sobie trochę z muzycznych eksperymentatorów, bo przeszli w nim kilka granic, poza które do tej pory raczej się nie zapuszczali. Obawiam się, że ci, którzy najbardziej cenią ich za heavymetalowe galopady z The Number of the Beast i Piece of Mind lub za porywające, gitarowo-syntezatorowe brzmienia Somewhere in Time i Seventh Son of a Seventh Son, raczej wielką miłością do tego albumu nie zapałają. Ale już fani A Matter of Life and Death czy może nawet The X Factor poczują się w tym klimacie dużo lepiej. Maideni nie zawiedli, stworzyli ciekawy album, choć chyba nieco przeliczyli się z siłami swoimi i swoich słuchaczy w kwestii długości tego wydawnictwa.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Ciągle poznaję ten album i zgadzam się z niewtórymi Twoimi opiniami, ale muszę mu dać jeszcze trochę czasu. Lubię dłużyzny, ale trzeba je dobrze poznać.
OdpowiedzUsuńmelomol.blogspot.com
Mnie akurat "When the River Runs Deep" i "Death or Glory" przypadły do gustu - może nie przy pierwszym przesłuchaniu albumu, ale przy kolejnych coraz bardziej ;) Oba mają i chwytliwe melodie i świetne solówki - wszystko, czego od tego zespołu oczekuję. A że nie wnoszą nic nowego do jego twórczości, a wręcz zespół się w nich cofa? To właśnie jest w nich największą zaletą, bo na kilku poprzednich albumach brakowało takich utworów - przypominających to, co zespół nagrywał w latach 80. Z kolei "Shadows of the Valley" jest wg mnie bardzo udanym połączeniem "starego" i "nowego" Maiden, w przeciwieństwie do "The Red and the Black", w którym połączono to, co najgorsze z obu "wersji" zespołu (kiczowate chórki a' la "Heaven Can Wait" i przesadne rozciąganie w stylu albumów z XXI wieku).
OdpowiedzUsuńOgólnie album raczej na plus, niż minus, ale całkowicie się z Tobą zgadzam, że jest zdecydowanie za długi ;) Też zrezygnowałbym z czterech utworów, ale tylko "The Great Unknown" się powtarza w naszych typach.
chyba słucham innego utworu, bo jeśli ktoś pisze że Empire of the Clouds to dzieło, to przepraszam wysiadam. Jeden z najgorszych numerów IM. Zlepek pomysłów połączonych ze sobą bez ładu i składu. Niestety autor nie wspomina o bardzo słabej produkcji, co niewątpliwie wpływa na ocene ogólną. Materiał brzmi płasko, ściana dźwięku, która po dłuższym słuchaniu męczy. Z jednym się zgadzam płyta mogłaby być krótsza. Cały album jest dość przeciętny, co nieznaczny, że nie posiada kilku ciekawych momentów i każdy fan coś powinien znaleźć dla siebie.
OdpowiedzUsuń