Szwedzi z grupy Graveyard to nie
tylko od lat czołowy reprezentant frakcji grającej „po staremu”, ale także w
ogóle jeden z ciekawszych zespołów rockowych XXI wieku. Do mainstreamu jakoś
przebić się nie mogą (może to i dobrze), ale każdy, kto zdobył się na minimum
wysiłku i spenetrował nieco dokładniej europejski rynek wydawniczy, wie, że to
kapela ze wszech miar godna uwagi. Ja odkryłem ich dość późno, bo dopiero tuż
po wydaniu kapitalnej trzeciej płyty – Lights
Out – czyli trzy lata temu. Wtedy jeszcze to, że w samej Szwecji jest tyle
kapitalnych rockowych zespołów, wciąż trochę mnie zaskakiwało, a Lights Out do dziś należy do moich
ulubionych albumów obecnej dekady. Od tamtej pory minęły aż trzy lata, w
zespole nastąpiła też zmiana na stanowisku basisty. Oczekiwania względem nowego
albumu były olbrzymie, choć przyznam, że mocno knopflerowski pierwszy singiel The Apple & the Tree wywołał nie
tylko w mojej głowie lekką konsternację. Teraz jednak przypuszczenia można
odłożyć na bok, płyta się ukazała, karty wyłożono na stół.
Album Decadence & Innocence wypełnia 11 niezbyt długich kompozycji,
składających się na w sumie niecałe 43 minuty muzyki – czyli w zasadzie
idealnie. Przyznam, że spodziewałem się miłości od pierwszego odsłuchu i trochę
się rozczarowałem, gdy zamiast miłości pojawiło się uczucie dość ciepłe, ale
dalekie od uwielbienia. Spośród tych 11 utworów pięć to kompozycje wolniejsze,
spokojniejsze lub po prostu zaaranżowane subtelniej, bez dodatkowego ciężaru. I
te numery podobają mi się na Decadence &
Innocence zdecydowanie najbardziej. Taki Graveyard przemawia do mnie
najskuteczniej, w takich klimatach według mnie panowie z Göteborga są
najbardziej przekonujący. Albo po prostu jestem stary… Dlatego po dwóch
dynamicznych numerach otwierających album dopiero Exit 97 zwróciło moją uwagę. To pierwsze nawiązanie do
fantastycznego brzmienia Lights Out.
Spokojne tempo kontroluje sekcja rytmiczna, do tego dochodzi oszczędna bluesowa
gitara, stonowany wokal, przyjemne tło organowe i kapitalnie bujająca melodia.
Od pierwszego singla znacznie bardziej do gustu przypadł mi drugi – Too Much Is Not Enough, łączący bluesowy
klimat z niemal soulową subtelnością, zwłaszcza w brzmieniu wokalu wspomaganego
chórkami oraz w samej linii melodycznej głównego wokalu. Tu Graveyard bardziej
niż do klasyków hard rocka pokroju Led Zeppelin zbliża się choćby do Free i
sprawdza się w tym znakomicie. Bardziej dynamicznie, niemal skocznie jest w Cause & Defect, ale tu aranżacja też
jest bardziej oszczędna. Chwilami jest lekko funkowo, ale całością kieruje
marszowy rytm perkusji i oszczędne wstawki gitarowe.
Zdecydowanie najprzyjemniej jest
jednak podczas dwóch ostatnich kompozycji – najlepsze zdecydowanie zostawili na
koniec. Far Too Close to numer, który
z całego zestawu chyba najbardziej kojarzy mi się brzmieniowo z moim ulubionym Lights Out. Wspaniały, klimatyczny
kawałek oparty na bluesowych zagrywkach, przyprawiony klimatem amerykańskiego
południa, przesiąknięty dymem i oparami alkoholu. Natychmiast skojarzył mi się
z nastrojem w Hard Times Lovin’ –
moim ulubionym numerem Graveyard – więc nie mogłem tej kompozycji nie polubić.
Album kończy kolejne cudo – Stay for a
Song. To bardzo spokojne zakończenie – „bujando”, świece, kominek, sam
wokal z gitarą na przedzie plus subtelne wstawki klawiszowe w tle, które
doprowadzają utwór do końca. To piękne wygaszenie tej płyty.
Reszta albumu to numery
dynamiczniejsze, chwilami nawet powiedziałbym, że hałaśliwe i choć taki podział
zapewnia zróżnicowanie i odpowiedni balans, to w moim odczuciu większość tych
kawałków nie prezentuje tak wysokiego poziomu jak kompozycje spokojniejsze. Wyróżnia się Hard-headed. Stawia na nogi od pierwszych sekund zwariowanym
rytmem perkusyjnym i przyjemnym przesterem na gitarze. Prawdziwe rockowe
szaleństwo w starym stylu, które znakomicie sprawdzi się na żywo nawet w formie
podstawy do dłuższej rockandrollowej improwizacji. Do wspomnianego, nieco
knopflerowskiego The Apple & the Tree
już się przyzwyczaiłem, ale pozostałe kompozycje jakoś mnie nie zachwyciły.
Niby nie ma wpadek, ale w każdej z nich coś mi „nie gra”. W otwierającym płytę Magnetic Shunk niby jest dynamika, ale
mam wrażenie, że gitary są zbyt mocno schowane za sekcją rytmiczną. Najkrótszy
na płycie, nieco ponaddwuminutowy Never
Theirs to Sell to solidny łomot napędzany perkusją i w sumie dobrze budzi
po spokojnym Exit 97, ale to bardzo
prosty numer i nie przeszkadza tylko dlatego, że jest krótki. Zbyt hałaśliwie i
prosto jest dla mnie także w najdłuższej kompozycji – trwającej niemal 6 minut Can’t Walk Out. Tu całkiem nieźle
sprawdza się basowy przerywnik w drugiej połowie. Wprowadza potrzebne
urozmaicenie, ale cały numer jest jednak dość monotonny. Chyba najmniej
przypadł mi do gustu From a Hole in the
Wall. To kolejny dynamiczny kawałek napędzany perkusyjną kanonadą. Jednak o
ile gitarowy jazgot, który pojawia się w środku kompozycji, sprawdza się
świetnie, o tyle kilkusekundowy fragment perkusyjnej łupaniny brzmiącej jak
Lars na St. Anger wypada według mnie
średnio i głównie irytuje. To jeden z tych kawałków, które niczym nie
odrzucają, ale mam też wrażenie, że niczego nie wnoszą i w zasadzie pełnią
funkcję wypełniaczy.
Nie da się ukryć, że na Innocence & Decadence zdecydowanie
bardziej przypadły mi do gustu numery spokojniejsze, oparte na brzmieniach
bluesowych, nawiązujące brzmieniem do najlepszych fragmentów Lights Out – poprzedniej płyty
Graveyard. Mam wrażenie, że kawałki mocniejsze brzmią trochę zbyt surowo i
hałaśliwie, ale może po prostu akurat w tej chwili mam nastrój na te bardziej
stonowane numery, w końcu jesień mamy, nawet jeśli jeszcze tego nie widać. Nie
jestem powalony na kolana przez tę płytę i sam do końca nie wiem czemu, bo to
bardzo przyjemny album. Może po prostu przy okazji Lights Out nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, ile jest obecnie
kapitalnych zespołów grających w tym stylu i tamten album zszokował mnie
poziomem i klimatem, który udało się wtedy stworzyć muzykom. Tu już nie ma tego
elementu zaskoczenia i pewnie dlatego nie zbieram szczęki z podłogi, co nie znaczy,
że nie będę wracał do tej płyty. Decadence
& Innocence wstydu grupie na pewno nie przynosi. To czwarty mocny punkt
w dyskografii Graveyard i nawet jeśli nie podbił mojego serca tak skutecznie
jak Lights Out, to i tak niewątpliwie
jest to jedno z tych tegorocznych wydawnictw płytowych, na które należy zwrócić
uwagę.
--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz