wtorek, 8 września 2015

Kadavar - Berlin [2015]




Jedną z rockowych prawd powtarzanych przez wiele kapel jest to, że trzecia płyta jest prawdziwym testem dla zespołu, któremu udało się zaistnieć na początku przygody z muzyką. Po udanym debiucie, który narobi sporo hałasu, często grupa jest na fali i na tej fali nagrywa album numer dwa, który z automatu zaciekawi wszystkich, którzy zainteresowali się płytą poprzednią. Często zresztą bywa tak, że zanim wyjdzie debiut, zespół ma już materiał na dwa krążki. Trzecią płytę trzeba nagrywać od podstaw, a do tego pojawia się presja nie tylko, by zrejestrować dobrą muzykę, ale także by ta muzyka nie powielała schematów poprzednich płyt oraz by była po prostu jeszcze lepsza niż wcześniej. Zespół z trzema albumami na koncie to już nie nowicjusze, tu już pewnych błędów czy niedoskonałości wynikających z mniejszego doświadczenia się nie wybacza. Grupa Kadavar stanęła przed takim właśnie trudnym zadaniem przy okazji wydania płyty Berlin. Albumami Kadavar i Abra Kadavar zrobili prawdziwą furorę na europejskiej scenie retro-rockowej. Berlin to zatem test – czy ten zespół stać na coś więcej niż bycie kolejną ciekawostką nawiązującą do klimatów dawnych mistrzów gatunku? I mam wrażenie, że ten album do końca nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.

Główny problem, jaki mam z tym krążkiem, to mała różnorodność stylistyczna kolejnych kompozycji. Można uznać, że to po prostu kilkudziesięciominutowa dawka rockowego mięcha, która ma dać kopa, poderwać na nogi, strzelić po pysku i zostawić na ziemi. Jeśli taki był zamysł, to płyta spełnia te zadania idealnie. W zasadzie każdy z jedenastu numerów z podstawowej wersji wydawnictwa charakteryzuje się gęstym, gitarowym graniem, dynamiką, przyjemnym fuzzem i sporym ciężarem połączonym z pewną przebojowością. Tak jest od pierwszego numeru na albumie – Lord of the Sky. Świetny początek, szybki, dynamiczny kawałek, mocne otwarcie z ciekawą, nieco hendrixowską gitarą w części instrumentalnej. Dla odmiany dość sabbathowo jest w ciężkim Last Living Dinosaur. Typowy Kadavar, jaki znamy z dwóch pierwszych albumów. Delikatnym intrem zaskakuje Thousand Miles Away from Home, ale potem wchodzi już świetny riff na przesterze i wraca typowy dla Kadavar klimat, a sam numer momentalnie wpada w ucho. Dynamiczna kompozycja ze znakomitym motywem gitarowym, który równie dobrze mógł nagrać 40 lat temu Tadeusz Nalepa, oraz z nieco psychodelicznym, choć stanowczo zbyt krótkim fragmentem instrumentalnym. Album promuje nagranie The Old Man i trudno się dziwić, bo numer szybko zostaje w głowie dzięki głównemu motywowi gitarowemu.



Pisałem, że zbyt mało tu różnorodności, co nie znaczy, że wszystkie utwory są takie same. Stolen Dreams to chyba jeden z bardziej chwytliwych utworów i gdyby nie przester, to równie dobrze mógłby to być numer na przykład Foo Fighters, z kolei w Spanish Wild Rose niby znowu jest mocno, brudno i dynamicznie, ale także rytmicznie i brzmieniowo ta kompozycja jest nieco dalej od typowego hardrockowego i stonerowego brzmienia. Więcej tu przestrzeni, jakiejś lekkości i oddechu. Dla odmiany Circles in My Mind to najbardziej klasycznie hardrockowy utwór na albumie. Brudu jakby mniej, ciężar bardziej okiełznany, sporo przestrzeni między zagrywkami. To nie znaczy, że nie jest głośno, ale tu jakby bliżej Kadavarowi do Zeppelinów niż do Black Sabbath. Z kolei Into the Night to momentami niemal punkowa zadziorność, a do tego linia wokali, która natychmiast wpada w ucho i już po pierwszym przesłuchaniu człowiek ma ochotę drzeć się „Into the Night!” razem z Lupusem. No i ta podniosła końcówka, niemal manowarowa w swojej majestatyczności, choć bez nadmiaru kiczu charakteryzującego twórczość Amerykanów. Tu nie może być wątpliwości nawet bez patrzenia na spis utworów – to jest zakończenie płyty… chyba, że kupiło się wersję rozszerzoną, na której dołączono jeszcze jedną kompozycje – Reich der Träume. Cover Nico (tak, tej od The Velvet Underground i „płyty z bananem”), który zaskakuje kompletnie innym klimatem niż reszta płyty. To niemal kołysanka, w dodatku śpiewana po niemiecku. Niby spokojna, ale ile tam się dzieje dźwiękowo na drugim czy trzecim planie! Absolutnie obłędny jazgot gitarowy na przełomie trzeciej i czwartej minuty. Znakomity pomysł!

Dwie pierwsze płyty Kadavar były do siebie muzycznie tak podobne, że w zasadzie gdyby wymieszać wszystkie utwory z nich i porozdzielać na chybił-trafił ponownie na dwa wydawnictwa, to nie sprawiłoby to nikomu żadnej różnicy. Było jasne, że trzeci album będzie musiał przynieść jakieś zmiany, jeśli zainteresowanie zespołem ma być wciąż tak spore, jak w ostatnich latach. I te zmiany są, choć chyba nie aż takie, jakich się spodziewałem. Bo nie da się ukryć, że brzmienie i utwory na nowej płycie to trochę inna bajka niż w przypadku poprzednich wydawnictw. Jest jakby bardziej melodyjnie i chyba nieco lżej, choć może lepiej byłoby napisać „mniej ciężko”. Jednocześnie jest też mniej surowo, ale i mniej różnorodnie, bo poszczególne utwory na Berlin niewiele się różnią. Brakuje mi tu niespodzianek takich jak utwór tytułowy z Abra Kadavar. Większość to czterominutowe kawałki, które co prawda kończą się, zanim mają szansę zacząć nudzić słuchacza, ale brakuje mi tu chociaż 2-3 dłuższych numerów, w których panowie odpłynęliby trochę bardziej w psychodeliczne rejony. Owszem, zdarza to im się, ale zazwyczaj po kilkunastu, góra kilkudziesięciu sekundach następuje gwałtowna pobudka i powrót do motywu przewodniego, a tu chciałoby się, żeby dali się nieco bardziej ponieść improwizacjom od czasu do czasu. Bo choć nie ma tu słabych numerów, a całości słucha się bardzo przyjemnie, to w głowie najbardziej zostaje fantastyczna przeróbka starego utworu Nico – Reich der Träume – i to nie tylko dlatego, że jest to jedyna kompozycja w ojczystym języku muzyków z Kadavar, ale także dlatego, że jako jedyna zrywa z klimatem dynamicznych numerów z brudnym brzmieniem i oferuje zupełnie inny klimat, spokojniejszy, niepokojący, lekko senny. Oby na kolejnych krążkach panowie zapuszczali się w te rejony częściej i już we własnych utworach.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz