czwartek, 28 stycznia 2016

Black Sabbath - The End [2016]



Miała być płyta i trasa pożegnalna, wyszło, że będzie (a raczej już jest) tylko trasa, bo płyty to chyba jednak się nie doczekamy, za to jest… EP-ka, właściwie to podwójna, bo niemal godzinna – w połowie studyjna, w połowie koncertowa, zatytułowana wymownie The End. Czy to faktycznie ostatnie wydawnictwo (częściowo) studyjne Black Sabbath? Wydaje się, że to całkiem prawdopodobne. Co prawda zakończenie działalności grupy trzeba raczej rozpatrywać w kontekście tras koncertowych, bo sami muzycy raczej nie twierdzili kategorycznie, że już nigdy więcej nic wspólnie nie nagrają (choć i w tym aspekcie co wywiad to innych rzeczy się dowiadujemy), ale takie „czyszczenie magazynów” może sugerować, że faktycznie porzucili myśl o pełnowymiarowym następcy Trzynastki. Dostajemy zatem 8 kompozycji – cztery odrzuty z ostatniej płyty oraz tyle samo nagrań koncertowych z ostatniej trasy, przy czym są to głównie (choć niestety nie tylko) zagrane „na żywo” utwory także z najświeższej płyty Black Sabbath.

Jak już wspominałem część studyjna tej podwójnej EP-ki to pozostałości po sesjach nagraniowych do płyty 13. Słychać – zarówno to, z której sesji pochodzą, jak i to, że są to odrzuty. O żadnym z tych numerów nie można powiedzieć, że jest słaby, że przynosi wstyd zespołowi, czy że nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. Niestety o żadnym z nich nie da się też powiedzieć, że zapada w pamięć czy że w jakikolwiek sposób wzbogaca dyskografię grupy. To po prostu solidne kompozycje, które jednak mają marną szansę na to, by ktoś napisał o nich, że to jedne z najlepszych kawałków w historii Black Sabbath. Season of the Dead to nawet uroczy metalowy walczyk, choć chyba właśnie metrum jest w nim najciekawsze, bo sam numer to solidne łojenie i niewiele więcej. Większego wrażenia nie robi też Cry All Night napędzane prostym riffem, który Iommi grał już w swoim życiu milion razy, a i linia wokalu była już wykorzystywana na płytach Black Sabbath do bólu dobre 40 lat temu. Trochę ciekawiej robi się w drugiej części utworu, kiedy wszystko na chwilę zwalnia i zyskuje na ciężarze. Końcówka z grzmotem, deszczem i dzwonami pozwala sądzić, że początkowo Cry All Night było kandydatem do zamykania płyty, bo przecież ten sam motyw słyszymy na koniec Dear Father, które ostatecznie znalazło się na końcu 13 i nawiązywało wspomnianymi dzwonami i grzmotami do otwarcia debiutu grupy. Najkrótszy w zestawie Take Me Home zapada w pamięć tylko wysuniętym do przodu w miksie motywem basowym, który pojawia się od czasu do czasu, oraz krótką wstawką na gitarze akustycznej, bo już powtarzanie przez większość numeru tego samego prostego riffu nie wyszło tej kompozycji na dobre. W Isolated Man o dziwo najciekawiej brzmią wokale. Nie żeby był to popis wirtuozerii w wykonaniu Ozzy’ego, ale jego niski śpiew w połączeniu z licznymi nakładkami wokalnymi i zwielokrotnionymi partiami brzmi naprawdę całkiem dobrze. To zresztą chyba byłby najbardziej naturalny kandydat na wydanie singlowe, gdyby nie to, że pewnie przez charakter tego wydawnictwa singla z The End się nie doczekamy. Muzycznie znowu bardzo solidnie, ale bez dotknięcia geniuszu. I nie chodzi mi wcale o porównywanie tego materiału do płyt typu Black Sabbath, Paranoid czy Sabbath Bloody Sabbath. Nawet w zestawieniu z God Is Dead?, Dear Father, End of the Beginning czy Zeitgeist numery z The End brzmią… zwyczajnie i trudno się dziwić grupie, że nie znalazły się na 13.

Część koncertowa to również cztery utwory i tu chyba największy dla mnie zgrzyt tego wydawnictwa – obok koncertowych wersji trzech numerów z 13 pojawia się Under the Sun z Vol. 4. Nic nie mam to tego kawałka – to klasyczne łojenie w starym dobrym stylu pierwszych płyt Sabbathów – ale kompletnie burzy całkiem niezłą według mnie koncepcję wydawnictwa opierającego się wyłącznie na utworach z ostatniego okresu w karierze Black Sabbath. Przecież podczas trasy promującej 13 panowie grali jeszcze przynajmniej 2 inne utwory, których na The End zabrakło, jeden z nich był nawet singlem. Czemu nie właśnie on zamiast starocia? Dziwna to decyzja. Same kompozycje oczywiście bardziej udane, niż to, co dostaliśmy w części studyjnej, bo i trzeba przyznać, że materiał z 13 na żywo bronił się całkiem sprawnie. Jednak o ile muzycznie wszystko brzmi naprawdę dobrze, o tyle wokalnie chwilami jest dramatycznie. Ja wiem, że Ozzy nigdy nie był wielkim wokalistą, a już na żywo bywało naprawdę bardzo różnie, ale kapitalne God Is Dead? jest chwilami wręcz zarżnięte wokalnie. Aż się zęby prostują. Znacznie lepiej brzmi na szczęście choćby Age of Reason, które tę podwójną EP-kę zamyka. Cały czas jednak nawet w najlepszych momentach mowa o poziomie wokalnym, który jest do zaakceptowania, „bo to Ozzy”. Nie od dziś wiadomo, że Osbourne w tym zespole głównie robi klimat i można uznać, że z tej roli wywiązuje się bardzo dobrze. Resztę się przełknie jakoś, choćby dla wyśmienitej solówki Tony’ego Iommiego zamykającej Age of Reason czy dla fantastycznego początku End of the Beginning, bardziej niż trochę nawiązującego do utworu otwierającego pierwszy album Black Sabbath. Szkoda, że jest tak wielka różnica w natężeniu dźwięku między częścią studyjną a początkiem koncertowej. Po czterech dynamicznych, głośnych numerach nagle GodIs Dead? brzmi mocno bootlegowo. Co w sumie nie jest dalekie od prawdy, bo raczej nie poświęcono tym nagraniom tyle uwagi, co zarejestrowanym kilka czy kilkanaście dni później koncertom, które trafiły na Live… Gathered in Their Masses, ale jakoś tak wali po uszach ta różnica. W kolejnych utworach jest już pod tym względem lepiej.

Sam sens wydawania takiej płyty jak i sposób jej dystrybucji będą oczywiście budziły kontrowersje. Można to przecież było rzucić do sklepów, można było nawet wydać wersję „super deluxe” płyty 13 (co zresztą byłoby tak samo kontrowersyjne, bo kto lubi dowiadywać się, że rok czy dwa po kupnie płyty musi ją nabyć ponownie, jeśli chce mieć wszystkie utwory nagrane podczas tych sesji). Rozprowadzanie tego wydawnictwa tylko na koncertach doprowadzi do chorej sytuacji, w której oprócz fanów, którzy chcą mieć taką pamiątkę, płyty kupią też fano-hieny (lub co bardziej bezczelni „porządkowi” – skoro niektórzy potrafią zbierać z ziemi kostki rzucane dla fanów i wypierać się tego, a potem sprzedawać je na allegro za sporą kasę, to wszystkiego można się po nich spodziewać), które potem będą odsprzedawały swoje egzemplarze na eBayu z kilkukrotną przebitką. Może jednak dobrym pomysłem byłoby puszczenie tego do sprzedaży sklepowej choćby po zakończeniu trasy – wtedy ci, którzy będą na koncertach, dostaną album wcześniej (kupili bilet – zasłużyli), a reszta sporo później, ale jednak za podobne pieniądze. Inna sprawa to mały zgrzyt w doborze utworów. Jeśli to faktycznie miał być suplement do 13 i sposób na pożegnanie się płytowe z fanami, to można było zamiast koncertowej wersji Under the Sun wrzucić cokolwiek z 13 – przecież na trasie panowie grali (ba, nawet wydali na koncertówce Live… Gathered in their Masses) takie numery jak Loner czy Methademic. Wtedy to wszystko jakoś bardziej trzymałoby się „kupy”. Ale co się wydało, już się nie „odwyda”. Dostaliśmy The End – krążek, który niczym nie powala, po którym słychać, że składa się z numerów solidnych, ale jednak nie najwyższej próby. Taki przyzwoity suplement do niezłej płyty, miły gest dla najwierniejszych fanów, który jednak nikogo poza nimi pewnie nie zainteresuje.




--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
oraz na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

9 komentarzy:

  1. Zamiast kolejnej nowej płyty Black Sabbath to bym z miłą chęcią posłuchał nowych nagrań z Tonym Martinem (z którym Iommi ponoć rozmawiał i wyraził chęć na nagranie paru nowych utworów razem, może nawet całej płyty). Takie Heaven And Hell 2.0 (a co za tym idzie dalszy ciąg i przedłużenie zarówno Black Sabbath jak i Heaven And Hell, ale pewnie z inną nazwą) i z Martinem zamiast Dio to mogłaby być naprawdę bardzo ciekawa sprawa. Czas i ich chęci Iommiego i Martina mam nadzieję na to pozwolą -
    przynajmniej jednorazowe :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pewnie nazywaloby sie to Headless Cross hehe no ja w sumie też bym chętnie coś ich wspólnego nowego usłyszał, chociaż Tony głosowo też średniawo od lat, no ale on przynajmniej śpiewa w odróżnieniu od Ozzy'ego heheh

      Usuń
    2. Niedawno odświeżyłem sobie "Cross Purposes Live" i przypomniałem sobie jak świetnym wokalistą był Tony Martin. Bezproblemowo radził sobie z kawałkami z czasów Dio, a utwory z czasów Ozzy'ego też świetnie zinterpretował (w przeciwieństwie do Dio, który fatalnie wypadał w tym starym repertuarze, zbyt teatralnie). Trasa koncertowa z materiałem z pięciu albumów BS z Martinem mogłaby być czymś ekscytującym, ale czy byłoby zainteresowanie? Niestety, ten okres twórczości zespołu jest mocno deprecjonowany. Niesłusznie, bo "Headless Cross", "Tyr" i "Cross Purposes" to bardzo dobre albumy, na "Eternal Idol" są co najmniej dwa bardzo dobre utwory (pierwszy i ostatni), a i na zdecydowanie słabszym "Forbidden" też są niezłe fragmenty.

      Usuń
    3. no ja za cross purposes i forbidden mowiac delikatnie nie przepadam, ale juz na eternal idol kilka rzeczy bardzo lubie (tytulowy!), tyr bardzo cenie, a headless cross tylko nieznacznie ustepuje w moim prywatnym rankingu najlepszym plytom z ozzym (pierwsze 5) i dio (h&h) ;)

      Usuń
    4. "Forbidden" jest słaby, bo zespół dał się całkowicie zdominować wytwórni i producentowi, który wywodził się ze świata hip hopu - stąd dziwne brzmienie i nietrafione eksperymenty, w tym udział rapera w jednym kawałku. Broni się utwór tytułowy o całkiem chwytliwej melodii, reszta moim zdaniem powinna w ogóle nie zostać wydana. Podobno Iommi planuje zremiksowanie tego albumu. Nie wiem czy to coś pomoże, ale gorzej na pewno nie będzie, bo to niemożliwe ;)

      Natomiast "Cross Purposes" moim zdaniem niewiele ustępuje "HC" i "Tyr". Największa jego wada to źle ułożona tracklista - zamykają go cztery najsłabsze utwory, które trochę zacierają dobre wrażenie zrobione przez wcześniejsze kompozycje. Szybki "I Witness" i półballadowy "Cross of Thorns" to według mnie nie gorsze otwarcie niż "Neon Knights" i "Children of the Sea" z "H&H"; "Virtual Death", mimo skojarzeń z Alice in Chains, to jeden z moich ulubionych utworów z Martinem; a "Dying for Love" to całkiem zgrabna ballada ;)

      Usuń
    5. ja do cross purposes nie moge sie przekonac, bo w przeciwienstwie do forbidden tam nie ma złych numerów, tylko że one wszystkie są strasznie oklepane. takie granie co to mi nie przeszkadza w niczym przy sprzataniu. a na headless cross czy tyr czy nawet eternal idol mam rzeczy które wywołują u mnie ciary. na cross purposes niestety nic wedlug mnie nie wchodzi na ten poziom. wszystko jest solidne, ale nic wiecej. ale chętnie bym uslyszal znowu iommiego z martinem. zresztą intro mojej audycji w rockserwis.fm pochodzi z jednej z ich wspolnych plyt, wiec nawet pasowałoby cos nowego od nich zagrac :P

      Usuń
    6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    7. Coś w tym jest ;) Na "Headless Cross" praktycznie każdy utwór robi wrażenie, "Tyr" też ma wiele mocnych fragmentów, jak "Anno Mundi", "The Sabbath Stones" czy tworzące całość "The Battle of Tyr"/"Odin's Court"/"Valhalla". Pod tym względem "Cross Purposes" faktycznie pozostaje w tyle, a nawet w tyle "Eternal Idol", na którym jest świetny "The Shining" i oczywiście miażdżący utwór tytułowy. Chociaż jest tam też dużo przeciętniaków. Jako całość "CP" moim zdaniem wypada lepiej od "EI".

      Usuń
    8. ja czekam na te obiecane remiksy/remastery forbidden i cross purposes chocby po to, żeby je w koncu moc kupic nowe w rozsądnej cenie, bo mam wszystko inne, a te niestety tylko zgrywane dawno temu od ludzi.

      Usuń