poniedziałek, 15 czerwca 2015

Red Sky Mary - River Child [2015]


Niby człowiek lubi niespodzianki, a oczywistości po jakimś czasie zaczynają męczyć, także w muzyce, ale trafiają się czasem takie zespoły, przy których już po pierwszych sekundach płyty wiadomo dokładnie, jak będzie brzmiał cały krążek, a mimo to słuchanie go sprawia sporą przyjemność. Tak właśnie jest w przypadku amerykańskiej grupy Red Sky Mary i jej trzeciej płyty River Child, która ukazała się kilka tygodni temu. Bo teoretycznie przy każdym z 10 utworów składających się na ten czterdziestotrzyminutowy album mógłbym wypisać nazwy wykonawców, którzy mocno inspirowali muzyków Red Sky Mary przy komponowaniu, ale jednocześnie mało mi to przeszkadza, bo nawet jeśli na tym krążku nie ma nic przełomowego czy muzycznie oryginalnego, to słucha się tego fantastycznie.

Red Sky Mary to kapela do bólu hardrockowa – ze wszystkimi zaletami i wadami takiego stanu. Te wszystkie riffy, zagrywki i refreny gdzieś już słyszeliśmy, ale co z tego, skoro i tak w ich wykonaniu brzmią naprawdę bardzo przyjemnie. Pierwsze sekundy All Hell’s Breakin’ Loose od razu przywodzą na myśl AC/DC, tylko… jakby żwawsze. Powiedzmy, że to AC/DC, które nie zatrzymało się w czasie i nie gra od 30 lat tego samego, a lekko podkręciło dynamikę, żeby dopasować się do dynamicznych czasów. Takich wpływów starych mistrzów jest tu mnóstwo. Too Much musi natychmiast kojarzyć się z dokonaniami Slasha i Mylesa Kennedy’ego, bo nie dość, że Sam Vlasich ma podobny głos do Kennedy’ego, to jeszcze struktura utworu i brzmienie bardzo „zajeżdżają” solowymi albumami kudłatego. Zresztą Slash przebija się tu więcej razy, bo czasem trafimy na ślady inspiracji twórczością GN’R, a czasami na klimat przyjemnie nawiązujący do grupy Slash’s Snakepit (Payback). Dominują numery dość szybkie, dynamiczne, pełne mocnych gitar, perkusji wyraźnie wyznaczającej rytm i wielogłosów w chwytliwych refrenach – wyraźny ukłon w stronę późnych lat 80. i początku kolejnej dekady. Osoby, które 25 lat temu zasłuchiwały się w twórczości Skid Row czy Ugly Kid Joe, powinny być zachwycone, podobnie jak fani solowej twórczości Slasha czy pierwszych płyt Def Leppard. River Child to bowiem parada prostych, mocnych riffów, które napędzają niemal każdy numer. To wymyślono już dawno temu i pewnie niewiele nowego można w tym temacie jeszcze od siebie dać. Mam wrażenie, że muzycy Red Sky Mary nawet niespecjalnie próbują ten nowy element znaleźć – po prostu mają dobrą zabawę przy przestawianiu kawałków starej układanki tak, żeby z tych samych elementów wyszło coś, czego w takiej konkretnej kombinacji jeszcze nie było. I wychodzi im to więcej niż dobrze.



Nie da się zaprzeczyć, że materiał jest cholernie przebojowy i te ćwierć wieku temu nagrania takie jak Gone czy South of the City pewnie podbijałyby listy przebojów. Co niestety mówi też sporo o oryginalności tej muzyki albo raczej o jej braku, ale – jak już wspominałem – w samym odsłuchu nie przeszkadza mi to za bardzo. Nie przeszkadza mi także, że jeden z niewielu wolniejszych numerów – I Will Wait for You – to bezceremonialna zżynka z With a Little Help from My Friends w wersji Cockera. Za to jak buja! No pewnie, a jak ma nie bujać, skoro „oryginał” buja tak niesamowicie… Ale pomińmy to i skupmy się na samym niezaprzeczalnym fakcie bujania w tym numerze. Na przeciwnym biegunie mocny łomot w Howl. Sekcja tłucze aż miło, gitarzysta Tom Boisse młóci mocne riffy w ilościach hurtowych, a wokalista Sam Vlasich po raz kolejny na tej płycie pokazuje, że ma kawał gardła. Podoba mi się Pride, bo obok motywów, które brzmią, jakby Tony Iommi grał w grupie Free, mamy też fragmenty, kiedy wszystko się uspokaja, a na placu boju przez moment zostaje jedynie sekcja rytmiczna, która świetnie radzi sobie z utrzymaniem zainteresowania słuchacza. Większość numerów to niezbyt złożone kompozycje, zaledwie połowa z zamieszczonej na płycie dziesiątki przekracza cztery minuty, a i te zazwyczaj nieznacznie. Pod tym względem wyróżniają się dwa numery. Jednym z nich jest wspomniany już, niesamowicie rozbujany I Will Wait for You, w którym człowiek czeka tylko, aż pewien zmarły niedawno Józek spyta, co byśmy zrobili, gdy zafałszował. Drugi to kompozycja tytułowa zamykająca album i – co nie jest zaskakujące – też należąca do nielicznych tu numerów, w których większy nacisk muzycy położyli na ciężar i klimat niż na ostre riffowanie i konkretną rockową demolkę. Oba numery mają powyżej sześciu minut, co pokazuje, że zespół ma pomysł na dłuższe odjazdy (nawet jeśli nie do końca własny…). To zdecydowanie potrzebne urozmaicenie na tym albumie.

Red Sky Mary nigdy nie będą nowymi Gunsami, bo to już trochę nie te czasy, a dzisiaj muzyczny recykling starych patentów już nikogo na szczyt nie wyniesie, ale są tak sprawni w tym, co robią, że mogą z powodzeniem prezentować się na dużych scenach największych europejskich festiwali rockowych i zagwarantują, że publiczność na każdym z nich będzie się znakomicie bawiła. Mnie kupili. Na pewno będę czekał na ich kolejne płyty i nawet jeśli nie będzie to takie samo czekanie, jak na kolejne krążki Rival Sons, po których spodziewam się już tylko muzycznych wyżyn ocierających się o geniusz, to jestem przekonany, że o Red Sky Mary jeszcze rockowy świat usłyszy. Europa ma The Answer, Ameryka ma Red Sky Mary – ci drudzy nie są jeszcze tak znani, ale będą, bo równowaga w rockowej przyrodzie musi być zachowana.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz