poniedziałek, 11 lipca 2016

Red Hot Chili Peppers - The Getaway [2016]



Ze mną i Red Hot Chili Peppers sytuacja jest dość skomplikowana. Z jednej strony uwielbiam kilka rzeczy z Blood Sugar Sex Magik, Mother’s Milk czy One Hot Minute i niemal w całości łykam Californication, a z drugiej strony nieszczególnie biorą mnie ich wczesne płyty, wspomniana BSSM wydaje mi się o wiele za długa i niestrawna, gdy słucham jej w całości, a i po Californication nie wydali nic, co by mnie zainteresowało. W ostatnich latach Papryczki wypadły poza obszar moich muzycznych zainteresowań. W międzyczasie po raz drugi z grupą pożegnał się John Frusciante i to niestety słuchać na nowej płycie – The Getaway. Słyszałem skrajne opinie o nowym albumie, zanim sam go wysłuchałem. Jedni twierdzili, że to płyta słaba i niepotrzebna, drudzy, że to najlepszy album od czasów Californication. W sumie obie te opinie wcale nie muszą się wykluczać, ale pierwszy singiel – Dark Necessities – jakoś na początku mnie nie powalił. „Chwycił” dopiero po jakimś czasie, jak i chwyciło kilka innych momentów tej nowej płyty. Ale czy to nie za mało, by przeprosić się z RHCP?

Niestety długimi fragmentami The Getaway przypomina supermarketowo-windową muzykę z gatunku „easy listening”. Niby jest ładnie i przyjemnie, ale nie dość, że kompletnie bez jaj, to i niewiele się dzieje. Na dodatek można odnieść wrażenie, że Johna Frusciante w tym zespole nikt nie zastąpił, bo gitara Josha Klinghoffera jest schowana gdzieś w trzecim albo czwartym planie, daleko za sekcją rytmiczną (co akurat nie jest w ich przypadku niczym nowym), ale także za wszelkiego rodzaju efektami specjalnymi, instrumentami klawiszowymi i smyczkami. Mam wręcz wrażenie, że gdyby całkowicie wymazać partie gitary z tej płyty, w niektórych numerach w ogóle nie usłyszelibyśmy różnicy. W porządku – przyznaje, że Dark Necessities, mimo początkowej niechęci z mojej strony, wpada jednak w ucho i sporo zyskuje po kilkunastu przesłuchaniach. Niestety potem jest bardzo w kratkę. Otwieracz powinien jakoś przykuwać uwagę, tymczasem numer tytułowy, który płytę rozpoczyna, przelatuje i po pięciu sekundach od jego zakończenia ja już nie pamiętam jak to „leciało”. Podobnie ma się sprawa z We Turn Red. Trochę lepiej jest w subtelnym The Longest Wave. Red Hoci nagrywali takich numerów mnóstwo przez lata, więc to nic nowego, ale ma ten kawałek coś w sobie. Na pewno wpada w ucho i przynosi jakąś odmianę po kilku dynamiczniejszych, ale niekoniecznie zmierzających w jakimkolwiek kierunku piosenkach. Niezłe wrażenie robi Goodbye Angels, bo przynajmniej czuję, że coś tu się dzieje i momentami jest trochę ciężej, bez prób przypodobania się na siłę komercyjnym stacjom radiowym. Sick Love to przyjemne bujando w stylu Kravitza, zaś Go Robot zaskakuje nawiązaniem do disco z lat 80., ale w bardzo sensowny i strawny sposób. Takie Kombi wymieszane z Daft Punk.

W kratkę jest też na drugiej części The Getaway. Feasting with Flowers niby jest przyjemne i nieinwazyjne, ale miałkie i raczej średnio sprawdza się w innym otoczeniu niż skąpana w słońcu plaża. Nieźle brzmi Detroit, choć nie wnosi kompletnie nic nowego do brzmienia zespołu. This Ticonderoga zapowiada się nawet nieźle z tym trochę brudnym brzmieniem, ale potem wszystko jakoś się rozłazi i nic nie trzyma się kupy. Niby różne fragmenty brzmią dobrze, ale razem jakoś to wszystko nie gra jak należy. I kiedy już myślałem, że moja opinia o tej płycie będzie jednak dość chłodna, ostatnie trzy numery sprawiły, że do pewnego stopnia zmieniam zdanie. Encore, The Hunter i Dreams of a Samurai wreszcie wniosły coś nowego na The Getaway. W końcu nie mam wrażenia, że słucham kolejnych wersji tego samego numeru. Wreszcie jest naprawdę ciekawie. Do gustu przypadł mi zwłaszcza melancholijny i spokojny The Hunter. Klinghoffer może i nie potrafi wpaść na dobry, mocny riff, który byłby motywem przewodnim piosenki RHCP, ale tło w spokojnych kawałkach robi naprawdę przyjemne. Udane jest też zakończenie albumu, czyli Dreams of a Samurai. W takie klimaty RHCP na tej płycie się wcześniej nie zapuszczali. Nie ma prostego rytmu i efektownych, skocznych zagrywek basowych oraz łatwej do zapamiętania melodii. Za to sporo dzieje się na dalszych planach, a całość wpada momentami lekko w klimaty psychodeliczne.

Przyznam, że miałem spore obawy. Pierwszy singiel na początku mnie nie zachęcił, a i ostatnie lata w wykonaniu RHCP nie były według mnie zbyt udane. Opinie znajomych – jak już wspominałem – były skrajne. I jak to często bywa w takich przypadkach, moja leży gdzieś pośrodku. The Getaway to przyzwoita płyta z kilkoma bardzo udanymi momentami, do tego na szczęście nie przedłużana na siłę (choć z 10 minut można by zabrać). Do klapy daleko, ale równie daleko według mnie do poziomu Blood Sugar Sex Magik (mimo tego, co pisałem o jej długości) czy Californication. Na pewno nie jest to album, który po latach fani będą uważali powszechnie za jedno ze szczytowych osiągnięć grupy. Mam zresztą poważne wątpliwości, czy oni jeszcze w ogóle nagrają coś, co fani będą skłonni uznać za dzieło ponadczasowe, więc może po prostu powinno nam wystarczyć, że na The Getaway niewątpliwie „są momenty” i że ten album wstydu grupie nie przynosi, a to już jakaś odmiana.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w soboty o 13)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz