Pamiętam doskonale, jak w 2015
roku wytwórnia Kozmik Artifactz wysłała mi mp3 niewydanej jeszcze płyty grupy,
której nazwa kompletnie nic mi nie mówiła, bo i mówić nie mogła – to był
debiutancki krążek zespołu. Wiedziałem już wtedy, że rockowa scena skandynawska
to w zasadzie studnia bez dna i z każdym miesiącem coraz bardziej się o tym
przekonywałem, choć wciąż znacznie lepiej orientowałem się w muzyce ze Szwecji
czy Norwegii niż z Danii. Okładka albumu też z miejsca zaintrygowała. Okazało
się, że muzyka jest równie tajemnicza, mroczna i intrygująca. Tak zaczęła się
moja miłość do twórczości formacji Grusom. Wydany trzy lata później drugi album
potwierdził tylko, że to zespół idealnie trafiający w mój obecny gust muzyczny.
A potem… nadeszła smutna wiadomość, że grupa kończy działalność. Na szczęście
długo w tym postanowieniu nie wytrwali i już jakiś czas temu dowiedzieliśmy
się, że wracają. Najpierw koncertowo, potem dwuutworowym singlem w nieco innym
klimacie (pamiętam, że bardziej skojarzył mi się z twórczością Ghost niż z
wcześniejszymi płytami Grusom), a teraz dostaliśmy wreszcie nowy, trzeci album
Duńczyków.
