Lenny Kravitz to jeden z tych
wykonawców, z którymi kiedyś muzycznie było mi bardzo po drodze, ale z czasem
jakoś moje oczekiwania i jego koncepcja oddaliły się od siebie. Cenię go, ale
naprawdę lubię jedynie pierwsze cztery krążki. Po absolutnie fantastycznym
albumie Circus z 1995 roku Lenny
poszedł w kierunku, który przyniósł mu jeszcze większą popularność i
uwielbienie na całym świecie, ale to już nie była do końca moja bajka.
Za dużo bujania i radiowego smęcenia o miłości – za mało rocka. Wystarczył jednak zaledwie jeden singiel z nowej płyty, by Kravitz ponownie zainteresował
mnie swoją twórczością.
Strut to dziesiąty krążek w
dorobku tego multiinstrumentalisty, ale równie dobrze mógłby być krążkiem numer
jeden, bo przez większość czasu wyraźnie czuć pewną nostalgię artysty za latami
osiemdziesiątymi. Otwierające płytę dwa single – Sex i The Chamber – aż
kipią seksem i klimatem erotycznych uniesień w dusznej saunie. Mamy tu i trochę
z disco, i całkiem sporo funku, a wszystko w rockowym sosie. Jest bardzo
przebojowo, ale jednocześnie – w przeciwieństwie do wielu najpopularniejszych
hitów z późniejszych płyt Kravitza – czuję tu rockowego ducha zupełnie jak na
pierwszych albumach artysty. To właśnie nagranie The Chamber – tyleż popularny co kontrowersyjny pierwszy singiel –
sprawiło, że zainteresowałem się nowym albumem Lenny’ego. W ostatnich latach
spisałem go już chyba na straty i miło było usłyszeć świeżość i polot w nowym
nagraniu sygnowanym jego nazwiskiem. Pozytywne wrażenie potwierdzają kolejne numery,
jak choćby mocno gitarowe Dirty White Boots.
Tu czuć „starego” Kravitza – tego, któremu bliżej było do Led Zeppelin, The Who
czy Hendrixa niż do artystów z wytwórni Motown. Bardziej luzacko i z większym
naciskiem na funka czy soul niż na muzykę rockową jest w New York City (to musi być kolejny singiel!) między innymi dzięki dodanym
dęciakom. The Pleasure and the Pain
ukazuje spokojniejsze oblicze Kravitza. To ostatnio typowe dla niego numery –
niezbyt szybkie tempo, lekkie brzmienie, wielogłosy w refrenach, przyjemny
basik i wracająca od czasu do czasu wspomniana już sekcja dęta. Równie typowo
kravitzowo jest w She’s a Beast –
mimo że takich pościelówek Lenny nagrał już przynajmniej kilkanaście, to i tak
każdej kolejnej słucha się z przyjemnością, choć oryginalnością nie grzeszą.
Niemal każdy numer na Strut natychmiast wpada w ucho i ma
radiowy potencjał, co można odebrać zarówno jako zaletę, jak i wadę tego
krążka. „Radiowość” nie jest raczej powodem do dumy w ostatnich latach, choć
większa w tym „zasługa” samych stacji radiowych niż artystów. Jednak w
większości przypadków Kravitzowi udało się połączyć przebojowość z naprawdę
przyjemnym muzycznym klimatem i nawet jeśli w kilku utworach niebezpiecznie
zbliża się do granicy lukru lub wręcz lekko zahacza o muzyczny banał (Happy Birthday), to i tak całościowo z
tych dźwiękowych wycieczek wychodzi obronną ręką.
W 1982 roku grupa Queen
zszokowała swoich fanów, nagrywając płytę Hot
Space, która sporymi fragmentami łączyła rocka z elementami funky, R&B
czy disco. Tamten eksperyment nie wyszedł. O ile na żywo utwory z Hot Space dostawały dodatkowego kopa i
brzmiały naprawdę porywająco, o tyle na płycie wszystko zdawało się płaskie,
sztuczne i plastikowe. Nowe wtedy brzmienia syntezatorowe zestarzały się w
tempie ekspresowym i dziś powrót do tamtego krążka raczej nie sprawia
słuchaczom przyjemności (no chyba, że ktoś jest muzycznym masochistą). Strut to takie Hot Space roku 2014, tylko zrealizowane z dużo większym powodzeniem. Lenny
Kravitz zrobił to, co zespół Queen usiłował osiągnąć 32 lata
wcześniej – nagrał niezły krążek sprawnie łączący estetykę rockową z czarną
muzyką. W dodatku tej płyty – w przeciwieństwie do Hot Space – będzie się dalej równie dobrze słuchało za 20 czy 30
lat, bo Strut po prostu dobrze brzmi.
Kravitz sprawdza się od lat nie tylko jako multiinstrumentalista, ale także
jako producent własnych nagrań. Bez względu na muzyczne rejony, w które się
zapuszcza, Strut brzmi soczyście i
„żywo”, nawet jeśli do poziomu artystycznego czterech pierwszych albumów wciąż
trochę brakuje. Jednak całkiem możliwe, że Strut
to najciekawsze wydawnictwo Kravitza od dobrych kilkunastu lat.
Bizon! Tak trzymaj. Bardzo fajnie się Ciebie czyta
OdpowiedzUsuńdobrze gada, polać mu!
OdpowiedzUsuńNo, przelałeś "na papier" moje uczucia względem Lennego. Kravitz był moją pierwszą platoniczną, wielką miłością. Byłam w nim po uszy zakochana już jako 5letni dzieciak. Uwielbiam kilka pierwszych płyt, za ich ciepłe brzmienie i niepowtarzalny klimat. O tym, jak rewelacyjnie są zrealizowane nie muszę chyba wspominać. Ale moja miłość do Lennego niestety nie rosła wprost proporcjonalnie do ilości wydanych płyt. Lenny zatopił się w popowych klimatach, z którymi co tu dużo pisać - nie było mi po drodze. Aż do teraz, bo nowa płyta podoba mi się baaardzo! :) Chyba też pokuszę się o recenzję, a co mi tam! :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam bas na tym albumie :). Ogólnie rzecz biorąc - przyjemne słuchadło, choć kilka dłużyzn też się pojawia.
OdpowiedzUsuńhaaaappy happy happy biiirthdayyy... happy birthday tooo yoooou... yezooo.... :D
Usuń