Different Shades of Blue to jedenasty krążek studyjny Bonamassy. Od
wydania w 2000 roku debiutu – A New Day
Yesterday – Joe nagrał też dwie płyty coverowe z Beth Hart, trzy albumy z
Black Country Communion oraz kilkanaście koncertówek, nie wspominając o gościnnych
udziałach na wydawnictwach innych artystów. Teoretycznie kondycja i poświęcenie
dla sztuki godne pozazdroszczenia. Problem w tym, że zaczynam odczuwać pewien
przesyt Józkiem. Ale o tym za chwilę.
Different Shades of Blue w solowej dyskografii Bonamassy wyróżnia
przede wszystkim to, że jest to pierwszy album gitarzysty, na którym nie
znajdziemy coverów… z wyjątkiem krótkiego fragmentu Hendrixowskiego Hey Baby użytego jako albumowe intro. Przeróbki
starych bluesowych (i nie tylko) nagrań to jedna ze specjalności gitarzysty,
ale z biegiem lat wiele osób zaczynało narzekać, że Joe całą swoją karierę
opiera na cudzych kompozycjach, nawet jeśli jego zdecydowanie największym hitem
dotychczas była własna kompozycja – The
Ballad of John Henry (no dobrze… częściowo własna, bo oparta na starej
bluesowej pieśni). Przynajmniej te narzekania nie mają racji bytu na
tegorocznej płycie. Problem w tym, że to chyba jedyna nowa rzecz na Different Shades of Blue, bo w zasadzie
wszystko inne to „stary dobry” Bonamassa – bez zawodu, bez wpadek, ale i już bez
większych zaskoczeń.
Wspomniane już osiemdziesięciosekundowe
intro Hey Baby (New Rising Sun) to
soczysty, mocny gitarowo-organowy początek, po którym następuje pierwszy z
serii naprawdę przyjemnych bluesrockowych numerów – Oh Beautiful! Gitara śmiga aż miło, Joe dwoi się i troi,
wyczarowuje ogniste gitarowe solo, sekcja rytmiczna wkręca się w ten klimat, a
w tle cały czas brzmienie ubarwiają organy obsługiwane przez Reese’a Wynansa
znanego ze współpracy z grupami Double Trouble i Captain Beyond oraz takimi
artystami, jak Buddy Guy, John Mayall czy Kenny Wayne Shepherd. To zapewne
będzie kolejny koncertowy klasyk w dorobku Bonamassy, bo jego publiczność
wprost uwielbia tego typu numery. Nie da się nie tupać rytmicznie do Living on the Moon, trudno nie zachwycić
się kolejnymi natchnionymi gitarowymi popisami Joe w Heartache Follows Wherever I Go, utworze tytułowym czy w singlowym Get Back My Tomorrow. Od czasu do czasu
całość ubarwia sekcja dęta, która po raz pierwszy dochodzi odważnie do głosu w
nieco funkowym Love Ain’t a Love Song
i zostaje przez kilka kolejnych numerów, nie wychodząc raczej na pierwszy plan,
ale przyjemnie ubarwiając takie kompozycje, jak Heartache Follows Wherever I Go, I Gave Up Everything for You, ‘Cept the Blues czy Trouble Town, które równie dobrze
mogłoby znaleźć się na którejś z wczesnych płyt Lenny’ego Kravitza. Miłą
odmianę od energicznych bluesowych i funkowych zabaw przynosi nieco wolniejsze,
cięższe i bardziej nastrojowe Never Give
All Your Heart. Z kolei zamykające krążek So, What Would I Do brzmi niczym hołd dla Raya Charlesa, bo choć
głosy obu muzyków znacznie się od siebie różnią, to muzyczny klimat tej opartej
w dużej mierze na brzmieniu fortepianu kompozycji przyjemnie nawiązuje do
twórczości artysty ze stanu Georgia. Warto też wspomnieć, że Joe z każdą
kolejną płytą prezentuje się lepiej jako wokalista. Nie wiem, na ile wpływ na
to miało kilkuletnie wspólne muzykowanie z Glennem Hughesem, ale dziś Joe to o
wiele pewniejszy i sprawniejszy wokalista niż na albumach z początku wieku.
photo: Jakub "Bizon" Michalski |
Skoro jest tak fajnie, to czemu
jest tak… sobie? No dobrze, może nie tak sobie, ale mimo wszystko bez wielkich
ekscytacji. Może dlatego, że ja – jako fan – zacząłem odczuwać już pewne
zmęczenie nadmiarem nowej muzyki od Bonamassy. Tego jest po prostu za dużo –
wiem, że może to być herezja dla fanów artystów, którzy nowe płyty wydają co
pięć lat, ale ja po prostu nie czuję, żeby Joe miał aż tyle do powiedzenia, by
co rok wypuszczać jedną czy dwie nowe płyty, zwłaszcza że muzyka bluesowa i
bluesrockowa – powiedzmy to sobie szczerze – nie należy do najbardziej
oryginalnych i nowatorskich na świecie i wiele numerów Bonamassy wpisanych jest
w te same muzyczne ramy. Jeden ze znajomych napisał po premierze tej płyty coś,
co idealnie oddaje moje odczucia. Szło to mniej więcej tak: niech on wyjdzie ze
studia, zrobi sobie przerwę od koncertowania, pozna jakąś babkę, która potem go
rzuci, a on natchniony i cierpiący będzie mógł nagrać w bólu znakomity album.
Może właśnie tego mu trzeba? Ten facet ma 37 lat i jest obecnie chyba
najpopularniejszym bluesrockowym muzykiem na świecie, ale jak długo będzie w
stanie ciągnąć to w takim tempie? I przede wszystkim – jak długo fani będą
chcieli słuchać nowych płyt, które tak naprawdę niespecjalnie się od siebie
różnią? Different Shades of Blue to
absolutnie nie jest zła płyta – tego krążka słucha się niezwykle przyjemnie,
nie ma tu w zasadzie słabych numerów, kunsztem Bonamassy i towarzyszących mu muzyków
można się tylko zachwycać, ale mam wrażenie, że gdybym zebrał sobie na dysku
wszystkie jego nagrania solowe w formie cyfrowej, wrzucił je do komputerowego
odtwarzacza muzyki i wybrał losowe odtwarzanie, tak wymieszanej muzyki
słuchałoby się dokładnie jak z płyt, a to trochę niepokojące, bo wolałbym
przynajmniej od czasu do czasu słyszeć w twórczości Józka coś nowego. Na razie pozostaje zadowolić się czymś bardzo
przyjemnym, ale jednak starym, choć zapakowanym w nowe pudełko i przyozdobionym
nową okładką.
Wiesz, mam podobne odczucia. Świetne płyty : You & Me i Slow Gin giną gdzieś w odmętach twórczości Joe Bonamassy. Ostatnio mimo poparwnie muzycznie płyty wcale nim się nie zachwyciłem. Czuję od dłuższego czasu przesyt jego twórczością i zadaje sobie pytanie dlaczego tak świetny gitarzysta i wokalista to robi? Joe dla mnie przestaje być wyjątkowy a staje się zwykły... codzienny. A szkoda. Pozdrawiam Cię serdecznie Piotrek. Ps. Szykuje mi się recenzja wrocławskiego występu Fisha i dzisiejsza Skalpel. Jak będziesz miał czas zapraszam na blogi. :D
OdpowiedzUsuńa poczytam chetnie. mialem na fisha sie wybrac na ktorys z koncertow, ale tym razem nie dało rady.
UsuńMam tak samo - piękna okładka i nijaka muzyka. Szkoda...
OdpowiedzUsuń