Kiedy wielcy muzycznego świata
wydają nowe płyty, chce o nich pisać każdy – nawet jeśli te płyty w niektórych
przypadkach niewiele są warte. Ale kto napisze o biedakach z nieznanego szerzej
norweskiego zespołu D’accorD, który na Facebooku (czyli wyroczni w każdej ważnej
życiowej sprawie) ma niewiele ponad ośmiuset fanów? Głupie pytanie – ja
napiszę! Dlaczego? Bo są ze Skandynawii, bo grają, jakby ostatnie 40 lat w
muzyce w ogóle nie miało miejsca, bo nagrali naprawdę przyjemną płytę.
D’accorD III – bo właśnie tak mało odkrywczo Norwegowie
zatytułowali swój trzeci album – to godzinna podróż do pierwszej połowy lat 70.: od Genesis, King Crimson, Jethro Tull przez Yes, Caravan, Barclay James
Harvest po Electric Light Orchestra, Uriah Heep, Pink Floyd czy wczesne Deep
Purple. Słychać to już od pierwszych sekund otwierającego krążek
dziesięciominutowego utworu These Last
Todays. Delikatne gilmourowskie wstawki gitary, treściwe organowe tło i
melancholijny klimat przerywany od czasu do czasu rytmicznymi połamańcami. Przebojowe
(jak na ten gatunek oczywiście) Here Lies
Greed jest wiedzione partią fletu, która naturalnie musi natychmiast
przywodzić na myśl Iana Andersona i jego grupę, choć motyw basowo-gitarowy to
już bardziej wycieczka w klimaty wczesnego Uriah Heep. Ta sama grupa przychodzi
mi zresztą do głowy podczas odsłuchu kolejnej kompozycji – Lady Faboulus. Nieco knajpiany początek przechodzi w całkiem
niezły, choć nieco przydługi fragment instrumentalny przerywany od czasu do
czasu niezbyt oryginalnym, choć chwytliwym refrenowym zaśpiewem. I tak to już z
tymi Norwegami jest. Czasami bardziej skupiają się na klimacie, opierając
numery na gęstych Hammondach i wstawkach tyleż mało oryginalnych, co mimo
wszystko świetnie brzmiących partii gitary. Tak jest na przykład w Mr. Moonlight. To dobry, dość wolny, ale
jednocześnie cięższy numer, w którym może niezbyt wiele się dzieje, ale muzycy
tworzą aranżem klimat, który powinien spodobać się wszystkim fanom klasyki
rocka. Są także numery, w których panowie dają się nieco ponieść swoim
kompozytorskim zapędom i odjeżdżają na trochę dłużej, serwując nam po drodze
solidną dawkę zmian tempa, motywów i natężenia dźwięku, kosmicznych partii
klawiszy i natchnionych popisów gitarowych, jak w Ibliss in Bliss, które wieńczy absolutnie fantastyczne gitarowe
solo Stiga Are Sunda. Oba światy łączy The
Doom That Came to Sarnath – ponaddziesięciominutowy bonus umieszczony na
końcu albumu. Długie pasaże budujące klimat i powtarzające się z coraz większym
natężeniem motywy wymieszano z bardziej żywymi wstawkami, które wprowadzają
nieco szaleństwa i urozmaicenia. Świetny folkowy klimat mamy długimi
fragmentami w Song for Jethro. To
skoczny numer, który aż prosi się wykonania na jakimś starym zamku z wozem siana
robiącym za scenę. Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, gdzie
należałoby szukać inspiracji tej kompozycji, choć „na obronę” Norwegów muszę
dodać, że ani przez chwilę nie słyszymy w tym numerze fletu, więc panowie w
swoich hołdach nie poszli na łatwiznę.
Trzeba sobie jasno powiedzieć
jedno – to nie jest płyta dla poszukiwaczy muzycznej oryginalności. Nie ma tu
nic przełomowego, wszystko to już gdzieś słyszeliśmy, a w muzyce Norwegów nie
do końca potrafię odnaleźć to, co sprawia, że grupy takie jak Bigelf czy
Airbag, mimo oczywistych inspiracji klasykami rocka, dawno wypracowały własny
styl. Ale jednocześnie te niedostatki w żaden sposób nie przeszkadzają mi w
czerpaniu sporej przyjemności z odsłuchu tego krążka. Czy we wszystkim musimy
doszukiwać się geniuszu i muzycznego wizjonerstwa? Niektóre płyty nagrano po
prostu po to, żeby miło się ich słuchało – bez przesadnej analizy każdego
zapożyczenia czy cytatu. D’accorD III
jest jedną z takich płyt i jeszcze niejedną godzinę spędzę przy tym wydawnictwie,
bo to cholernie przyjemny krążek. Gorąco polecam go wszystkim, którzy
organowo-gitarowo-folkowy klimat stawiają ponad oryginalność brzmienia i którzy
takich dźwięków nigdy nie mają dość.
Aż muszę posłuchać bo nie znam. :D
OdpowiedzUsuńspotify spieszy z pomocą ;)
Usuń