środa, 29 października 2014

D'accorD - D'accorD III [2014]



Kiedy wielcy muzycznego świata wydają nowe płyty, chce o nich pisać każdy – nawet jeśli te płyty w niektórych przypadkach niewiele są warte. Ale kto napisze o biedakach z nieznanego szerzej norweskiego zespołu D’accorD, który na Facebooku (czyli wyroczni w każdej ważnej życiowej sprawie) ma niewiele ponad ośmiuset fanów? Głupie pytanie – ja napiszę! Dlaczego? Bo są ze Skandynawii, bo grają, jakby ostatnie 40 lat w muzyce w ogóle nie miało miejsca, bo nagrali naprawdę przyjemną płytę.

D’accorD III – bo właśnie tak mało odkrywczo Norwegowie zatytułowali swój trzeci album – to godzinna podróż do pierwszej połowy lat 70.: od Genesis, King Crimson, Jethro Tull przez Yes, Caravan, Barclay James Harvest po Electric Light Orchestra, Uriah Heep, Pink Floyd czy wczesne Deep Purple. Słychać to już od pierwszych sekund otwierającego krążek dziesięciominutowego utworu These Last Todays. Delikatne gilmourowskie wstawki gitary, treściwe organowe tło i melancholijny klimat przerywany od czasu do czasu rytmicznymi połamańcami. Przebojowe (jak na ten gatunek oczywiście) Here Lies Greed jest wiedzione partią fletu, która naturalnie musi natychmiast przywodzić na myśl Iana Andersona i jego grupę, choć motyw basowo-gitarowy to już bardziej wycieczka w klimaty wczesnego Uriah Heep. Ta sama grupa przychodzi mi zresztą do głowy podczas odsłuchu kolejnej kompozycji – Lady Faboulus. Nieco knajpiany początek przechodzi w całkiem niezły, choć nieco przydługi fragment instrumentalny przerywany od czasu do czasu niezbyt oryginalnym, choć chwytliwym refrenowym zaśpiewem. I tak to już z tymi Norwegami jest. Czasami bardziej skupiają się na klimacie, opierając numery na gęstych Hammondach i wstawkach tyleż mało oryginalnych, co mimo wszystko świetnie brzmiących partii gitary. Tak jest na przykład w Mr. Moonlight. To dobry, dość wolny, ale jednocześnie cięższy numer, w którym może niezbyt wiele się dzieje, ale muzycy tworzą aranżem klimat, który powinien spodobać się wszystkim fanom klasyki rocka. Są także numery, w których panowie dają się nieco ponieść swoim kompozytorskim zapędom i odjeżdżają na trochę dłużej, serwując nam po drodze solidną dawkę zmian tempa, motywów i natężenia dźwięku, kosmicznych partii klawiszy i natchnionych popisów gitarowych, jak w Ibliss in Bliss, które wieńczy absolutnie fantastyczne gitarowe solo Stiga Are Sunda. Oba światy łączy The Doom That Came to Sarnath – ponaddziesięciominutowy bonus umieszczony na końcu albumu. Długie pasaże budujące klimat i powtarzające się z coraz większym natężeniem motywy wymieszano z bardziej żywymi wstawkami, które wprowadzają nieco szaleństwa i urozmaicenia. Świetny folkowy klimat mamy długimi fragmentami w Song for Jethro. To skoczny numer, który aż prosi się wykonania na jakimś starym zamku z wozem siana robiącym za scenę. Nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, gdzie należałoby szukać inspiracji tej kompozycji, choć „na obronę” Norwegów muszę dodać, że ani przez chwilę nie słyszymy w tym numerze fletu, więc panowie w swoich hołdach nie poszli na łatwiznę.

Trzeba sobie jasno powiedzieć jedno – to nie jest płyta dla poszukiwaczy muzycznej oryginalności. Nie ma tu nic przełomowego, wszystko to już gdzieś słyszeliśmy, a w muzyce Norwegów nie do końca potrafię odnaleźć to, co sprawia, że grupy takie jak Bigelf czy Airbag, mimo oczywistych inspiracji klasykami rocka, dawno wypracowały własny styl. Ale jednocześnie te niedostatki w żaden sposób nie przeszkadzają mi w czerpaniu sporej przyjemności z odsłuchu tego krążka. Czy we wszystkim musimy doszukiwać się geniuszu i muzycznego wizjonerstwa? Niektóre płyty nagrano po prostu po to, żeby miło się ich słuchało – bez przesadnej analizy każdego zapożyczenia czy cytatu. D’accorD III jest jedną z takich płyt i jeszcze niejedną godzinę spędzę przy tym wydawnictwie, bo to cholernie przyjemny krążek. Gorąco polecam go wszystkim, którzy organowo-gitarowo-folkowy klimat stawiają ponad oryginalność brzmienia i którzy takich dźwięków nigdy nie mają dość.

2 komentarze: