Ten tekst to chyba największe
wyzwanie w mojej dotychczasowej „karierze” muzykoopisywacza. Jestem przede
wszystkim fanem muzyki rockowej, lubię kombinację brzmienia Les Paula i
Hammonda, ładne melodie, soczyste solówki, dobre mocne rockowe wokale. Nie znoszę
growlu, ujadających gitar, ani przesadnej dźwiękowej agresji. Moja muzyczna
tolerancja, jeśli chodzi o ciężar, właściwie kończy się na Slayerze i z zasady
nie biorę się za opisywanie płyt z gatunków, które leżą poza obszarem moich
muzycznych zainteresowań. To po co pcham się z własnej nieprzymuszonej woli do
pisania o nowej płycie grupy Behemoth? Bo czasami w szeroko pojętej muzyce
ciężkiej pojawiają się krążki, o których jest tak głośno, że nie sposób je
zignorować. A może też dlatego, że jest to pierwszy album Behemoth, który byłem
w stanie przesłuchać w całości i… nawet czerpać z tego jakąś przyjemność.
Nie, Behemoth nie podążył za
popularnym w ostatnich latach wśród zespołów metalowych trendem i nie nagrał
płyty rockowej. Może nawet szkoda, to mogłoby być ciekawe. Ale wtedy
poświęcenie tej płycie niniejszego tekstu nie byłoby żadną niespodzianką. Bez
ściemniania – do sięgnięcia po ten krążek skłonił mnie przede wszystkim
gościnny występ w dwóch kompozycjach Michała Łapaja – klawiszowca Riverside.
Pomyślałem – a może organy Hammonda doskonale sprawdzą się w połączeniu z
brutalną mocą muzyki grupy Behemoth? Zaciekawiony przesłuchałem wspomniane dwa
utwory – tytułowy oraz O Father O Satan O
Sun! – i, zwłaszcza w przypadku The
Satanist, zostałem zmieciony mocą materiału w połączeniu z olbrzymią jak na
ten gatunek melodyjnością. Owszem, ostatnia minuta numeru tytułowego to
perkusyjna młócka, ale wcześniej mamy ponad cztery minuty naprawdę wytrawnego
metalowego grania opartego na dobrej melodii. Właściwie gdyby podmienić wokale
na coś bardziej tradycyjnego w brzmieniu, to byłby z tego numeru dobry rockowy
kawałek. To zachęciło mnie do odsłuchu reszty.
Przyznaję – są momenty, kiedy
tego wszystkiego jest dla mnie za dużo. Brakuje mi nieco „powietrza” w
brzmieniu, dźwięki rozwiercają mi czaszkę, a wrzaski i szybki perkusyjny oklep
nie pozwalają skupić się na kompozycjach. Tak jest na przykład w Furor Divinus czy w Amen, które są tak daleko poza obszarem moich muzycznych
zainteresowań, że na moją miłość liczyć nie mogą. Ale to tylko momenty i jest
ich znacznie mniej, niż mógłbym się spodziewać. Nie sposób odmówić znakomitego
klimatu drugiej części Ora Pro Nobis
Lucifer, która sunie powoli niczym walec, ale jednocześnie brzmi soczyście
i nawet taki przeciwnik metalowego hałasu jak ja przyzna, że to wszystko ma
sens, jest logicznie poukładane i – tak po prostu – dobrze to brzmi. Znakomite
wrażenie robi też kompozycja Ben Sahar.
Jest ciężar, fantastyczne gęste brzmienie i podniosłe tło, ale muzycy wiedzą
też, kiedy trzeba nieco zwolnić, odjąć gitarowego mięcha i dać słuchaczowi
pooddychać. Na swój sposób ten numer jest nawet chwytliwy – oczywiście w
kategoriach tego typu muzyki. W drugiej minucie In the Absence ov Light robi się na chwilę nawet całkiem spokojnie,
gdy Nergal recytuje fragment Ślubu Gombrowicza,
a za podkład służy mu tylko delikatny motyw gitarowy. I choć chwilę później
metalowy łomot atakuje ze zdwojoną siłą, czuję, że wszystko to wciąż ma „ręce i
nogi”, a może nawet rogi.
The Satanist to 44 minuty całkowicie profesjonalnej roboty. Nic
dziwnego, że ten krążek zebrał entuzjastyczne recenzje w prasie muzycznej na
całym świecie. To płyta, która może zainteresować nie tylko metalowych
ortodoksów żądnych muzycznego zniszczenia. Oczywiście są tu utwory, które
fanów czystych wokali i pięknie płynących solówek przyprawią o nagłe ataki
duszności, ale The Satanist zawiera
na tyle dużo interesujących muzycznie fragmentów, że warto podejść do tej płyty
z otwartą głową. Jeśli kilka numerów spodobało się nawet mnie – gościowi, który
ma alergię na metalową rzeźnię, a ponad wszystko kocha dobrego hard rocka lat
70. – to znaczy, że każdy fan nieco cięższych brzmień może tu znaleźć mniej lub
więcej dla siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz