wtorek, 7 października 2014

The Black Angels - Clear Lake Forest EP [2014]


Zdążyliśmy już przyzwyczaić się, że brzmienia lat 70. wracają do łask i z każdego kąta wyskakują nowe kapele, które grają, jakby żadna muzyczna rewolucja ostatnich 40 lat nie miała miejsca. Niektórzy są zachwyceni, inni wręcz przeciwnie, ale nie da się ukryć, że ostatnie lata to znakomity czas dla miłośników tego typu muzyki. Są jednak takie grupy, które w swojej podróży do przeszłości zapędzają się o dekadę dalej. Teksański zespół The Black Angels to znakomity przykład na to, że nie tylko lata 70. mogą obecnie brzmieć znakomicie w nowym wydaniu, ale i latom 60. niczego pod tym względem nie brakuje. W tym roku ukazała się EP-ka Aniołków – Clear Lake Forest.

7 utworów, niespełna 28 minut i znakomity klimat rocka garażowego wymieszanego z psych rockiem – oto Clear Lake Forest w pigułce. Zadziwiające, że dopiero niedawno usłyszałem o tym zespole. Panowie w ciągu 10 lat kariery wydali już cztery duże płyty i cztery EP-ki, ich utwory pojawiały się wiele razy na ścieżkach dźwiękowych filmów, seriali i gier komputerowych, ale trafiłem na nich dopiero przy okazji serialu Detektyw. Jednak telewizja czasem się do czegoś przydaje. Nazwa zespołu pochodzi od utworu The Black Angel’s Death Song grupy The Velvet Underground i nie jest to jedyny powód, dla którego fani tej kapeli powinni zainteresować się twórczością The Black Angels. Ta muzyka jest po prostu absolutnie przesiąknięta kwaśnym klimatem lat, gdy zespoły takie, jak The Velvet Underground, Jefferson Airplane, 13th Floor Elevators czy Pink Floyd pod wodzą Sida Barretta wyprzedawały klubowe koncerty po obu stronach Atlantyku. Z łatwością można wyobrazić sobie The Black Angels na scenie kultowej londyńskiej miejscówki końca lat 60. – klubu UFO. Do tej mieszanki dodajmy szczyptę wpływów The Doors oraz mnóstwo melodyjności wczesnych Beatlesów podrasowanych gitarami The Kinks i będziecie już mniej więcej wiedzieć, z czym to się je.

Gdyby dla żartu umieścić otwierający płytę numer Sunday Evening na składance największych przebojów ery rozkwitu rocka garażowego, niewiele osób wykryłoby oszustwo. Właściwie – pomijając nieco bardziej soczyste brzmienie wynikające z dobrodziejstw nowoczesnej techniki – klimat tamtych czasów został oddany perfekcyjnie. Nie inaczej jest w kolejnych utworach. Charakterystyczny przester na wokalu, gęste klawiszowe tło i nieco „oddalona” w miksie, przybrudzona gitara tworzą genialny klimat. The Flop to obowiązkowy numer na imprezy retro. To kawałek z gatunku tych, których spodziewamy się na ścieżkach dźwiękowych do filmów Quentina Tarantino – niemal surfrockowa petarda z gęstym jak smoła brzmieniem organów. Z kolei The Occurence at 4507 South Third Street jest przebojowe jak warzywa Bonduelle. W lepszym świecie byłby z tego całkiem spory hit. Nieco urozmaicenia pod względem tempa i natężenia dźwięku wprowadza The Executioner. Głowę dałbym, że to jakiś zaginiony numer z A Saucerful of Secrets. Zamykające krążek Linda’s Gone to jedyny bardziej rozbudowany numer na Clear Lake Forest. Po sześciu szybkich strzałach tym razem muzycy uspokajają nastrój, dają nieco odpocząć wymęczonym strunom swoich gitar i skupiają się na lekko hipnotycznym i wciągającym klimacie. Opary zielska unoszą się w powietrzu od samego słuchania, a gdyby wykopać Jima Morrisona i postawić to, co z niego zostało, przed mikrofonem i zmusić to jakimś cudem do śpiewania, to mielibyśmy coś na kształt muzycznej kontynuacji The End.

Clear Lake Forest nie jest w żadnym razie przełomowym krążkiem. W zasadzie można powiedzieć, że wszystko to już słyszeliśmy, ale skłamałbym, gdybym napisał, że słuchanie tej EP-ki nie sprawia mi ogromnej frajdy. Takie zespoły przypominają nam bardzo skutecznie, że dobra rockowa muzyka nie pojawiła się wraz z nastaniem ery Purpli i Sabbathów, a ładnych parę lat wcześniej. Jeśli ktoś dzięki The Black Angels sięgnie po dokonania The Velvet Underground, The Kinks czy Jefferson Airplane – to znakomicie. Jeśli do tego postanowi wspomóc także same Czarne Aniołki, kupując ich albumy i wpadając na koncerty, to jeszcze lepiej! Rock nie umarł, panie Simmons. Nie dostałby nawet L4 od lekarza…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz