Jack White to taki Steven Wilson
okolic amerykańskiego garage rocka. Utożsamiany pierwotnie z jednym zespołem, z
czasem zapragnął większej dozy różnorodności i pracy z różnymi muzykami w coraz
liczniejszych projektach. Po trzech latach od rozpadu The White Stripes coraz
wyraźniej widzimy, że nie ma właściwie żadnego powodu, by Jack i Meg White
ponownie razem nagrywali pod szyldem tej grupy, bo Jack jest już w tej chwili
muzycznie w innym miejscu. Z muzycznej ciekawostki stał się jednym z
najważniejszych rockowych muzyków XXI wieku. Płyta Lazaretto jest tego kolejnym potwierdzeniem.
Jack White jest do bólu
niedzisiejszy. Nagrywa na starym analogowym sprzęcie, używa wiekowych
instrumentów, często posiadanych w przeszłości przez zapomnianych już dziś
amerykańskich bluesmanów, bije rekordy sprzedaży płyt na nośniku winylowym,
jego płyty trwają tyle, by ta muzyka na wspomnianym nośniku zmieściła się bez
żadnych drastycznych cięć, a jego twórczość z pozoru zupełnie nie przystaje do
tego, co obecnie święci największe triumfy na listach przebojów. To dlaczego
odnosi tak spektakularne sukcesy? No cóż, może po prostu od czasu do czasu
nawet w przemyśle muzycznym mamy do czynienia z pewną sprawiedliwością. Może ta
branża obok miernot, które stanowią jakieś 90% gwiazd na szczycie, potrzebuje
też tych 10% kompletnie niedzisiejszych dziwaków-geniuszy?
Lazaretto to niespełna 40 minut do bólu amerykańskiego rocka.
Znajdziemy tu zarówno posmak starego bluesa, folku i country, jak i mnóstwo
brudnych garażowych brzmień oraz knajpianych zagrywek. White jest oczywiście
mózgiem całej operacji, w końcu to on napisał wszystkie numery na Lazaretto (z wyjątkiem otwierającego
płytę, znakomicie uwspółcześnionego kawałka Three
Women opartego na starym bluesie Blind Willie’ego McTella). Jednak otoczył
się grupą zdolnych muzyków, którzy absolutnie nie chowają się w jego cieniu.
Zarówno oboje klawiszowcy – zmarły kilka dni temu Ikey Owens i Brooke Waggoner
– jak i gitarzysta Dean Fertita mają tu swoje „pięć minut” i to przede
wszystkim oni wraz z White’em tworzą klimat tego krążka, choć oczywiście na
nich lista artystów zaangażowanych w ten projekt wcale się nie kończy. Siłą
tego krążka jest różnorodny klimat przy jednoczesnym zachowaniu brzmieniowej
spójności. Cały czas słychać tego ducha starej amerykańskiej muzyki, ale
jednocześnie trudno oskarżyć White’a o monotematyczność. Utwór tytułowy to dźwiękowy
wulkan energii – bogaty aranż, świetny rytm, mocne brzmienie. Ale dla kontrastu
już chwilę później słuchamy Temporary
Ground – numeru, któremu bliżej do muzyki folkowej czy country. I tak jest
w zasadzie cały czas. Singlowe Would You
Fight for My Love? to kompozycja, która z powodzeniem mogłaby się znaleźć
na znakomitej tegorocznej płycie Rival Sons – świetne „brudne” brzmienie, nieco
nawiedzone chórki, mocny, wyraźnie zaznaczony rytm. To kwintesencja
amerykańskiego rhythm and bluesa, choć w nieco nowocześniejszej odsłonie. Te
rejony White ze spółką eksplorują też w jedynym utworze instrumentalnym na Lazaretto – High Ball Stepper. Mocny gitarowy przester stoi w kontraście ze
spokojniejszymi fragmentami, a wszystko razem tworzy interesującą mieszankę.
Bardzo tradycyjnie jest w Just One Drink
– kolejnym singlu z płyty. Gdyby ktoś powiedział mi, że to numer Stonesów,
uwierzyłbym bez najmniejszych nawet wątpliwości. To zresztą nie koniec hołdu
dla starszego pokolenia muzycznych mistrzów, bo następny kawałek – Alone in My Home – to z kolei niezwykle
przyjemny fortepianowo-akustyczny numer w stylu Cata Stevensa. Jeszcze bardziej
nastrojowo i sielsko robi się przy Entitlement
i zamykającym płytę Want and Able. To
numery, które sprawiają, że wyobrażam sobie White’a i jego muzycznych
przyjaciół na skrzypiącej scenie w zadymionej knajpie, w starych przepoconych
koszulach, szelkach i kapeluszach, grających dla pół-pijanej publiki na
rozpadających się instrumentach. Jakby tego rozstrzału stylistycznego było
mało, w That Black Bat Licorice White
zapędza się nawet w hiphopowe rejony, choć tylko w warstwie wokalnej, bo zamiast
ukradzionego beatu z klawisza mamy tu świetny żywy aranż ze sporą dawką
skrzypiec. Gdyby tak brzmiał hip hop, może nawet dałoby się go czasem
posłuchać…
Lazaretto to album, na którym nie ma słabych kawałków. White prezentuje różne odcienie szeroko pojętego rocka, stylistycznie niektóre kompozycje są od siebie dość odległe, ale w każdej z nich Jack i towarzyszący mu muzycy są równie przekonujący. Całość spaja fantastyczny, nieco przykurzony klimat amerykańskiego południa. To może nie być przesadnie odkrywcza płyta, ale po kilku odsłuchach trudno się z nią rozstać. White po raz kolejny utwierdza słuchaczy w przekonaniu, że jest jednym z najciekawszych artystów obecnych czasów. Muzycy tacy jak White czy Dave Grohl są gwarantem tego, że rockowe pokolenie obecnych dwudziesto- i trzydziestolatków ma i jeszcze długo będzie miało swoich własnych muzycznych bohaterów. Ci goście to Dylanowie, Stevensi czy Jaggerowie naszych czasów. Warto ich doceniać, bo to gatunek zagrożony.
Zdecydowane odejście od jednak prostego, czy też może raczej "oszczędnego" grania The White Stripes i to odejście o kilka poziomów wyżej. Bardzo przyjemna, różnorodna płyta, ciekawsza od Blunderbuss.
OdpowiedzUsuńŻałuję, że tak późno się zabrałem za White'a, za to teraz czekam z niecierpliwością na więcej :)
ja generalnie dosc ostroznie podchodze do calego tego garage rock revival, ale nie da sie ukryc, że white ma łeb na karku mimo swojej bucowatosci i obok grohla to chyba najwazniejszy muzyk w muzyce rockowej ostatnich kilkunastu lat
Usuń