czwartek, 25 lutego 2016

Mondo Drag - The Occultation of Light [2016]



Najlepszy sposób na brak zawodów w życiu to brak oczekiwań (ewentualnie brak wykształcenia, ale nie o takie zawody mi chodzi). Ale czasami się nie da, bo jeśli zespół nagrał tak kapitalną płytę jak wydany w zeszłym roku album Mondo Drag (o którym pisałem kilkanaście miesięcy temu), to nie da się po prostu nie mieć ogromnych oczekiwań w stosunku do kolejnych wydawnictw. Ale czasem zdarza się też tak, że ma miejsce mały muzyczny cud i coś, co nie miało prawa się wydarzyć – czyli na przykład nagranie przez nieznaną szerzej grupę drugiej kolejnej genialnej płyty – naprawdę się dzieje. Z wielką ulgą i radością donoszę, że cud taki miał miejsce w tym roku. The Occultation of Light ukazuje się jutro i już teraz mogę z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa stwierdzić, że będzie to jedna z moich ulubionych płyt 2016 roku.

Panowie powracają w odświeżonym składzie (poprzednia płyta, choć wydana kilkanaście miesięcy temu, powstawała w 2012 roku i nagrana została z oryginalną sekcją rytmiczną formacji Blues Pills), ale wciąż czarują piękną i wciągającą mieszanką rocka progresywnego i psychodelicznego. 8 kompozycji, 42 minuty fantastycznych dźwięków bez słabego kawałka. Zaczynamy od Initiation, które brzmi niczym psychodeliczne Take Five ze swoim stałym, hipnotycznym rytmem kojarzącym się właśnie ze wspomnianym klasykiem jazzowym. Jednak tam, gdzie w „oryginale” były delikatne wypełnienia i wymyślne figury, tu mamy cudowne pojedynki gitarowo-organowe, które na „dzień dobry” zapewniają nam kosmiczny odjazd. Tych odjazdów będzie zresztą znacznie więcej, jak choćby w drugiej części Out of Sight – pierwszej kompozycji promującej album, która ukazała się internetowo pod koniec zeszłego roku na składance wytwórni Riding Easy Records. Zanim jednak utwór ten wystrzeli w kosmos, w pierwszej części panowie serwują niemal sabbathowe riffowanie wzmacniane gęstym brzmieniem organów. Raj dla fanów brzmienia przełomu lat 60. i 70., a to dopiero początek. Rising Omen i The Eye genialnie łączą w sobie tajemniczość nagrań The Doors z niepokojem charakterystycznym dla wczesnych utworów Pink Floyd, z czasów gdy formacji tej przewodził Syd Barrett. Wyobraźcie sobie klimat The End w połączeniu z kosmicznymi pejzażami Set the Controls for the Heart of the Sun. Do tego w Rising Omen mamy hipnotyczny, wysoki wokal Johna Gamino, który nie śpiewa może wiele na tej płycie – dużo większy wkład w brzmienie grupy ma jako klawiszowiec – ale barwą głosu nieco przypominającą Ozzy’ego (a raczej jego potrafiące śpiewać alter ego) idealnie wpasowuje się w klimat nagrań.

Największa siła tej płyty tkwi jednak we fragmentach instrumentalnych. Pierwszą w pełni instrumentalną kompozycją na The Occultation of Light jest Incendiary Procession, które kapitalnie łączy kosmiczne klimaty z twórczością wczesnego Genesis, E.L.O., Hawkwind czy nawet SBB. Wspomniane już wcześniej The Eye – mój ulubiony utwór na płycie – to głęboki ukłon w stronę twórczości mistrzów muzycznego horroru, włoskiej grupy Goblin, choć da się tam usłyszeć także po raz kolejny nawiązania do psychodelicznych poszukiwań The Doors zawartych w takich kompozycjach jak choćby suita Celebration of the Lizard czy w muzycznych ilustracjach wierszy Jima Morrisona wydanych na płycie American Prayer. Jazz-rockowe zapędy amerykańskich muzyków z Mondo Drag wychodzą tu najwyraźniej i – nie da się ukryć – urywają… no, co tam kto lubi, żeby mu/jej urywało przy słuchaniu muzyki. Klimat ten kontynuuje pierwsza część In Your Head, lecz już druga przynosi uspokojenie, ukojenie niemal, choć jednocześnie wyczuwalny smutek. Jak to w tytułowej głowie – raz szaleństwo i wir emocji, innym razem spokój, błogość, a czasem także melancholia. Te progrockowe wariactwa wymieszane z melancholią powracają w ostatniej kompozycji z regularnej wersji płyty – Dying Light. Na sam koniec wersji rozszerzonej mamy jeszcze zdecydowanie najkrótszy utwór w zestawie – trzyipółminutowe Ride the Sky. Można powiedzieć, że najzwyklejszy z ośmiu, najbardziej piosenkowy, ale za to jak kapitalnie brzmi! Mondo Drag w wersji z potencjałem komercyjnym, choć nie oszukujmy się – raczej nie na nasze czasy. Ale to kompozycja, która spokojnie mogłaby się znaleźć na płycie któregoś z rodzimych wykonawców przypominających w ostatnich latach polską szkołę bigbitu i rocka psychodelicznego – na przykład Ani Rusowicz, żeby daleko nie szukać.

The Occultation of Light to kolejny kop w jaja wszystkich, którzy twierdzą, że dziś nikt nie nagrywa dobrej rockowej muzyki i że trzeba w kółko wałkować nagrania sprzed 40 czy 50 lat, żeby posłuchać czegoś sensownego. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, że komuś, kto kocha gitarowo-organowe brzmienia z lat powiedzmy 1965–1975, ta płyta mogłaby się nie spodobać. Włączcie ją swoim rodzicom, a pytania typu „rany, kto tak gra?” uzupełnione stwierdzeniem „ależ oni brzmią!” gwarantowane. Jeśli sami jesteście już nieco starsi i macie kłopoty z pamięcią, to kto wie – może też sobie takie pytanie zadacie podczas odsłuchu tego krążka? Na odkrycia nigdy nie jest za późno. Mondo Drag to jeden z najjaśniejszych punktów na mojej osobistej muzycznej mapie świata. To zespół, który daję gwarancję, że jeszcze przez wiele lat będzie kogo podziwiać podczas odsłuchu płyt i w trakcie koncertów… pod warunkiem, że w końcu ktoś sprowadzi ich w nasze okolice.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


3 komentarze:

  1. O ile trudno było mi wylądować z telemarkiem i przytupem przy pierwszej płycie, to zdecydowanie lepiej mi to wyszło przy omawianej.
    Jednak nie można wymagać od człowieka wychowanego na Iron Butterfly, Vanilla Fudge, Still Life, Jefferson Airplane, Doors czy Grateful Dead by wpadał w zachwyt przy okazji każdego przypadku powielania pomysłów sprzed lat i naśladowania Rare Bird czy innych. Ja tę muzykę znam od lat pięćdziesięciu, dlatego może podchodzę do niej z większym krytycyzmem i wymaganiami.
    W przypadku nowego Mondo Drag przyjemność jest zdecydowanie większa, bo zmieniło się co nieco i wyklarowało. Dojrzalsze te kompozycje są i z większą dyscypliną zagrane.
    Jak powiadam: ja takiej muzyki się nasłuchałem, co nie znaczy, że nie słucham z przyjemnością, owszem, jest przyjemność ale bez sensacji i odkryć. Dobrze, że tacy są, co dowodzi, że duch w narodzie nie ginie.
    Obserwujemy od kilku lat renesans muzyki dawnej Historically Informed Performance Practice, żeby niezręcznej rodzimej kalki nie użyć, to i w rocku zjawisko owo może się przyjmie w co najmniej równym stopniu.
    Myślę, że potrzeba głębszych doznań wzbudzi w ludziach chęć słuchania czegoś bardziej wyrafinowanego od sieczki zetek i erefemów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam sie, ze wiekszosci wystarczy sieczka, no ale dla tych, ktorym nie wystarczy, jest na przyklad mondo drag, ktore od poniedzialku bedzie plytą tygodnia w rockserwis.fm ;) bo my promujemy taka muzyke. Szkoda, ze dla waskiego mimo wszystko grona sluchaczy.

      Usuń
    2. To grono wbrew pozorom jest szersze, niż myślimy. Mam znajomych, dla których jestem dostarczycielem muzyki i oni nie słuchają zetek, nie grzebią w Internetach – może z wygody 
      ale całkiem ich sporo i w różnym wieku, młodzi także. W większości zrezygnowali z radia ale nie znaczy, że nie słuchają muzyki. Ja też rzadko teraz słucham radia, może to sprawa wieku, że drażni mnie współczesna maniera większości prowadzących, to bezustanne zadowolenie z siebie i dezynwoltura niczym nie uzasadniona. To nieprawda, że radio komercyjne musi zaniżać poziom i nadawać wyłącznie sieczkę, można trzymać poziom i puszczać sensowny pop przeplatając rzeczami ambitniejszymi, tylko trzeba mieć coś do powiedzenia a nie tylko się macie i jak wam się podoba, zadzwońcie, wylosujemy itd., itp.
      A wracając do muzyki: nie zapominajmy, jaką rolę pełniła w społecznościach. W najwcześniejszym etapie rozwoju była to rola rytualna następnie użytkowa (taniec towarzyski) a we współczesnych rozwiniętych społeczeństwach konsumpcyjna, stała się częścią pokarmu ducha niczym książka.
      Jak zdamy sobie sprawę, że jeszcze w latach pięćdziesiątych w Polsce muzyka pełniła rolę rytualną, kiedy na świecie już była na etapie konsumpcji, to zobaczymy, że mimo szybko zachodzących zmian cywilizacyjnych, brakuje nam jeszcze trochę do powszechności konsumpcji dóbr kultury w porównaniu do krajów bogatych i rozwiniętych , w tym oczywiście muzyki. To związane jest i z ciągłością rozwoju społeczeństwa i z jego zamożnością. Zachód też najpierw napełnił sobie michę zanim do trawienia zapuścił sobie muzykę… Tak, że Bizonie: duuuużo roboty przed Wami 

      Usuń