niedziela, 12 lutego 2017

Skog Under Jord - Skog Under Jord [2017]



To trudne do uwierzenia, że w drugiej dekadzie XXI wieku wciąż trafiają się takie przypadki jak ten – że w zasadzie nie można doszukać się w Internecie jakichkolwiek informacji o zespole muzycznym, który właśnie wydał swoją debiutancką płytę. W zasadzie to dobrze, że w ogóle znamy kraj pochodzenia muzyków formacji Skog Under Jord (Szwecja) oraz ich liczbę (pięciu) i nazwiska (tych wam oszczędzę, bo i tak nie ma w tym gronie nikogo choćby słabo rozpoznawalnego w naszym kraju). Pod koniec stycznia ta ekipa, która nie ma nawet swoich kont na najważniejszych portalach społecznościowych i muzycznych (czyli w zasadzie według prawa obecnych czasów nie istnieje), wypuściła swój pierwszy album, zatytułowany po prostu Skod Under Jord, zawierający zaledwie 37 minut muzyki podzielonej na… dwa utwory.

Znamy ten schemat? A znamy. Skojarzenia z innym szwedzkim zespołem, który ostatnio zdobywa coraz szersze grono fanów wśród słuchaczy szeroko pojętej progresji, nasuwają się same. I wcale nie mijają, kiedy już włączymy płytę. Trudno opisuje się krążki, na których są dwie kompozycje, ale skoro już zacząłem, to głupio byłoby się teraz wycofać. Na pierwszy ogień ponad siedemnastominutowy numer Snӧ Och Mossa (En Stig Kantrad Av Faror) – uroczo, nieprawdaż? Początek niepozorny, subtelny. Tu ćwierkają ptaszki, tam wchodzą delikatne organy. Mija półtorej minuty i z wolna dołączają kolejne instrumenty, wchodzi „bujalny” rytm i wszystko nabiera odpowiedniego tempa i klimatu. Panowie szybko wchodzą na wysokie obroty i czeszą bardzo przyjemnego, dynamicznego prog rocka w starym stylu mniej więcej do połowy utworu, kiedy to wszystko nagle zwalnia i wchodzi na czas jakiś we wczesnofloydowy, psychodeliczny klimat, z którego zresztą nie wychodzi już do końca, mimo ponownego przyspieszenia w ostatnich minutach. Końcówka z ponownie kapitalną partią klawiszy sprzyja opętańczym tańcom pod wpływem (albo i nie) wszelkich możliwych substancji).

I wszystko płynnie przechodzi w kompozycję numer dwa, niemal dwudziestominutowe Under låga moln (En vindlande väg genom hemliga riken) – jak rany… – w którym ptaszków na początku może już nie ma, za to w tle szumi sobie deszcz (albo komuś wanna przecieka). I znowu na początku niezbyt intensywnie. Klawisze plumkają bardzo przyjemnie, od czasu do czasu wchodzi pięknie brzmiąca gitara elektryczna, sekcja rytmiczna hipnotyzuje niezbyt szybkim tempem i ogólnie jest niezwykle relaksacyjnie. I choć to spokojne tempo utrzymuje się przez dłuższy czas, to stopniowo zwiększa się intensywność brzmienia grupy. Po ośmiu minutach wiadomo już, że zaraz musi nastąpić jakieś przesilenie i albo wszystko zaraz wybuchnie i rozkręci się na dobre, albo wyciszy się i przejdzie w klimaty kojąco-wyciszające. Panowie wybrali bramkę numer dwa – zwolnienie, ulewa, jakaś burza w tle – ale przecież wiadomo, że nie będą wyciszali przez ostatnie 10 minut płyty, więc należy się spodziewać, że i łupnięcie w połączeniu z podkręceniem tempa w końcu nastąpi. Następuje pod koniec piętnastej minuty i końcówkę mamy znowu na sporym rozmachu, oczywiście poza wyciszeniem w absolutnie ostatnich sekundach płyty.

I już koniec? Ano koniec. Gdybym miał przedstawić ten album w krótkich słowach komuś, kto orientuje się nieźle w skandynawskiej scenie muzycznej, to oczywiście napisałbym krótko: kuzynostwo Agusy. Może to i uproszczenie, ale nie da się chyba nie mieć takich skojarzeń. Na razie według mnie nie jest to jeszcze ten poziom. Wydaje mi się, że w muzyce Agusy, także w tych kilkunastominutowych kompozycjach, jest więcej pomysłów i spójności. Na Skod Under Jord momentami tracę trochę wątek i nie jestem pewny, czy każda sekunda z tych 2224, które zawarto na tym krążku, była tu absolutnie niezbędna. W dodatku mam wrażenie, że produkcja tego albumu jest jednak trochę garażowo-improwizacyjna. Nie wszystko w kwestii brzmienia zostało dopieszczone, czasami niektóre dźwięki są lekko niedosmażone i brzmią nieco surowo, choć pewnie znajdą się i zwolennicy właśnie takiej produkcji. Ale z drugiej strony ta płyta to bardzo obiecujący początek i niewątpliwie jest to zespół, który należy mieć na oku, oczywiście pod warunkiem, że nie postanowią po pierwszym albumie zmienić nazwisk i nazwy grupy, żeby jeszcze bardziej ukryć się przed światem. Oby nie, bo zaczęli naprawdę bardzo dobrze i warto, żeby – podobnie jak jakiś czas temu Agusa – trafili do nieco szerszego grona odbiorców, nawet tylko na skalę światka progresywnego.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Nic dodać, nic podzielić. No, może tylko dodać..
    Moje skojarzenia powędrowały bardziej w stronę klimatów Iron Butterfly niż Pinka Floyda (ze swoim zespołem)*
    Agusa to już dojrzała propozycja a Podziemny Las przebije się na powierzchnię po pewnym czasie, którego oby mu nie zabrakło.
    * - chętnie wyjaśnię, jeśli kto jeszcze tego nie zna.

    OdpowiedzUsuń