Każdy, kto choć raz słyszał jakiś
koncert Def Leppard, wie doskonale, skąd wziął się przydługawy tytuł
najnowszego koncertowego wydawnictwa grupy. Tymi słowami Joe Elliott żegna
publiczność w każdym mieście, dziękując za gościnę oraz obiecując powrót i to,
że nie zapomną zgromadzonych danego dnia fanów. Until next time and there will be a next time… don’t forget us and we
won’t forget you. Każdy fan Def Leppard zna to na pamięć. Każdy fan Def
Leppard zna też na pamięć koncertową setlistę zespołu, bo ta jest nudna jak
większość polskiego prog rocka. Od lat obowiązkowo wszystkie hity z Hysterii, większość z Pyromanii, ze 2 kawałki z pierwszych
płyt na odczepnego, Let’s Get Rocked,
bo to ostatni gigantyczny przebój oraz ze dwa czy trzy numery z ostatniej płyty
studyjnej. Wyłamali się podczas Viva!
Hysteria, kiedy wystąpili jako własny support, grając mnóstwo numerów,
których nie wykonywali od lat (nawet stronę B jednego z pierwszych singli,
która nawet nie wyszła na żadnej płycie!). Teraz jednak wszystko wróciło do
normy. Set znowu jest przewidywalny jak sraczka po mleku z ogórkami kiszonymi,
a polotu w tym wszystkim tyle, co w mielonym z ziemniakami.
O poszczególnych utworach nie
będę pisał, bo jeśli słyszeliście którąkolwiek płytę studyjną lub koncertową
Def Leppard, to wiecie dokładnie, co usłyszycie. Bardzo staram się znaleźć
jakieś pozytywy tego wydawnictwa, ale idzie mi kiepsko. To znaczy, żeby nie
było wątpliwości – wygląda to wszystko niezwykle efektownie (aż za
efektownie…), brzmi też całkiem dobrze. No to czego się pan czepiasz? Pretensje
do Def Leppard o setlistę koncertową są już tak nudne, że aż głupio to
powtarzać. Ale przyjrzyjmy się zestawowi zaprezentowanemu w Detroit. Trzy
kawałki z ostatniej płyty – przyzwoicie. I to by było prawie na tyle, jeśli
chodzi o utwory nagrane później niż w 87 roku, z wyjątkiem granego zawsze Let’s Get Rocked, czyli wielkiego
przeboju z rocku 1992, oraz Rock On –
coveru sprzed ponad dekady. Tak, dobrze widzicie. 12 z 17 kompozycji na tej
koncertówce to utwory przynajmniej 30-letnie, a z okresu 1993-2014 mamy jeden
utwór, w dodatku cover. Na miejscu Viviana Campbella miałbym już dawno dość, bo
jego 25-letnia już obecność w zespole sprowadza się tu do wspomnianego coveru i
3 nowych numerów, na których zresztą być może nie grał, bo w trakcie nagrywania
ostatniej płyty odwiedzał głównie szpitale, a nie studio nagraniowe (dobrze, że
tu chociaż wszystko idzie chyba ku lepszemu). Sprawa numer dwa to absolutnie
nieżywa amerykańska publiczność. Ja wiem, że na Def Leppard przychodzi obecnie
dość specyficzny typ słuchaczy, ale naprawdę można było nagrać to DVD gdzieś,
gdzie ludzie choćby sprawiają wrażenie zainteresowanych. Sprawa kolejna – te
same numery na kolejnych trasach i koncertówkach (z chlubnym wyjątkiem setu Ded
Flatbird na Viva! Hysteria) byłyby
może łatwiejsze do przełknięcia, gdyby pojawiały się w nich jakiekolwiek nowe
elementy, tymczasem w zasadzie jedyną zmianą w ostatnich latach jest to, że Bringin’ on the Heartbreak czasem jest
grane w wersji elektrycznej, zbliżonej do płytowej, a czasem w akustycznej.
I kwestia ostatnia, ale
zdecydowanie najsmutniejsza. Nie wiem kogo oni chcą oszukać, ale trzeba być
ślepym i głuchym oraz ignorować pewne oczywistości, żeby wierzyć, że większość
(na wszelki wypadek nie napiszę, że wszystkie) wokali Joego Elliotta zostało
wyśpiewanych tamtego dnia na żywo na scenie w Detroit. Sorry, panowie.
Widziałem filmiki z zeszłorocznej trasy. Def Leppard zawsze chwalili się tym,
że żaden wokal nie leci nigdy z taśmy. Do 2016 roku pewnie tak było. Na YouTube
można znaleźć wystarczająco dużo dowodów na to, że w 2016 roku przynajmniej w
niektórych numerach jechali bezczelnie na ścieżkach wokalnych z Viva! Hysteria i Mirror Ball. Tu słychać dokładnie to samo (porównajcie sobie choćby
wspomniane już Bringin’ on the Heartbreak
z Detroit i z Viva! Hysteria). To, że
Joe miał olbrzymie kłopoty z głosem od stycznia zeszłego roku i niesławnego
rejsu, który zakończył się katastrofą na tak wielu poziomach, że aż przykro
pisać, nie jest żadną tajemnicą. Próba zagrania zaplanowanych na zimę koncertów
skończyła się po jednym występie, podczas którego zespół musiał wspierać
wokalista supportu. Resztę odwołano, ale kiedy grupa wróciła w maju, Joe nagle
brzmiał dużo lepiej… kiedy „śpiewał”, bo nie kiedy mówił między utworami. Do
tego dziwne trzymanie mikrofonu, żeby zakryć usta podczas śpiewania (nigdy tego
nie robił), naliczanie każdego utworu przez perkusistę (do tej pory miało to
miejsce tylko w kilku przypadkach), brak wtrącenia nazwy miasta, gdzie odbywa
się koncert, w tekście Rock of Ages
(tradycja od zawsze) i ogólne stronienie wokalisty od wybierania się na wybieg,
bliżej fanów… Naprawdę mam wyjaśniać? Trudno, zdarza się. Głos poszedł w
cholerę, a ponowne odwołanie całej trasy pewnie kosztowałoby fortunę (to i tak
były już koncerty przełożone z zimy), ale naprawdę trzeba było z tego cyrku na
kółkach wydawać koncertówkę? Nie można było poczekać do 2017 roku i sprawdzić,
czy może wokalista nie będzie w lepszej formie? Tym bardziej, że na styczniowych
koncertach pamięci Bowiego Elliott na pewno śpiewał na żywo i nie było słychać,
żeby miał jakieś kłopoty, choć i nie wkładał w te wykonania na pewno wiele mocy.
Po co wyszła ta płyta? Nie
znajduję sensownej odpowiedzi, poza tą oczywistą – dla kasy. Choć jest to o
tyle dziwne, że przecież nawet takie zespoły jak Def Leppard nie zarabiają już
w zasadzie nic na płytach. Przez wiele lat fani nie mogli się doczekać
koncertówki z prawdziwego zdarzenia. Było prehistoryczne video z końcówki lat
80. (z materiałem nigdy nie wydanym na CD), były dodatki koncertowe do
limitowanych edycji i wznowień płyt, ale nowych albumów koncertowych nie było.
Wszystko zmieniło się w ostatnich latach – dostaliśmy przyzwoite Mirror Ball i bardzo udane
przedstawienie Viva! Hysteria (oba
poskładane z wielu koncertów), a teraz And There Will Be a Next Time... Teoretycznie nic tylko się cieszyć, ale czy
naprawdę potrzebowaliśmy tak szybko tej koncertówki, skoro ewidentnie nie było
warunków, żeby nagrać to uczciwie i dobrze? Naprawdę nie można było poczekać do
2017 roku i spróbować to nagrać jak trzeba? Jeśli chcecie posłuchać po prostu
dobrej muzyki w niezłych wykonaniach i nie wnikać w szczegóły, to polecam ten
album, bo tego naprawdę słucha się całkiem dobrze, a przecież mamy do czynienia
ze znakomitymi muzykami. Ale jeśli nie lubicie być robieni w… no w to, w co
większość ludzi nie lubi być robiona… to dajcie sobie spokój z tym albumem, bo autentyczności
w tym tyle, co w Jaka to melodia?
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz