Dawno już minęły czasy, gdy
muzycznie Islandię kojarzyliśmy tylko z Bjӧrk i jej osobliwą elektro-pop-awangardą.
Ostatnie lata przyniosły nam całkiem spore grono tamtejszych wykonawców, którzy
znakomicie radzą sobie zarówno na scenie pop-rockowej, jak i w klimatach hard
rocka, psychodelii czy stonera. To, że ktoś gra tam właśnie tak jak Lucy in
Blue, absolutnie mnie nie dziwi. Zdziwiło mnie trochę, że aż tak bardzo
polubiłem ich drugą płytę, choć w zasadzie nie powinno, bo to przecież
znakomita muzyka, w dodatku mocno trafiająca w mój gust. A jednak miałem pewne
obawy przed pierwszym odsłuchem. Niepotrzebnie.
In Flight, podobnie jak wydany pod koniec 2016 roku debiut
Islandczyków, w warstwie graficznej trzyma się stylistyki morskiej. W sumie nic
dziwnego, wszak ojczyzna muzyków jest wodą otoczona. Jest też dość długimi
okresami chłodna, wietrzna, śnieżna i z pozoru nieprzystępna. I takie też cechy
często utożsamiamy z muzyką z tego kraju, a na In Flight jest zupełnie inaczej. Album od pierwszego odsłuchu
zauroczył mnie głównie ciepłem zawartej na nim muzyki. A muzyki tej jest w
sumie nieco ponad 40 minut i jest ona podzielona na osiem ścieżek. Z wyjątkiem
dwóch kompozycji nie są to długie numery. Podzielona na dwie części kompozycja Alight bardzo delikatnie wprowadza nas w
klimat tworzony przez kwartet. Nawiązując do tytułów kompozycji i płyty oraz
konstrukcji krążka, to niezwykle spokojny start. Taki, przy którym dopiero po
wyjrzeniu przez okno samolotu zauważamy, że oderwaliśmy się już od ziemi.
Spokojne tempo, klawiszowy kosmos, szczątkowy grupowy wokal w części pierwszej
oraz więcej dynamiki i rockowego czadu w części drugiej. Poprzeczka na sam
start ustawiona wysoko. A dalej wcale nie jest gorzej. W Respire dominuje kapitalny, tajemniczy klimat, budowany głównie
przez bardzo spokojne tempo i fantastyczne tło klawiszowe. Piękna melancholia
bez przesadnego nadęcia, może i nieco momentami zbyt blisko podchodząca pod
brzmienie wczesnych Crimsonów, ale kto z nas nie lubi, jak czasem współczesny zespół
puści oko do fanów klasyki? Byle nie mrugał bez przerwy.
Ciekawym zwrotem akcji okazuje
się Matricide, w którym panowie
serwują nam niemal hardrockowy motyw, ale kapitalnie przefiltrowany przez
psychodelię. No i jest cowbell! A do tego pod koniec nieco więcej mocy, co
sprawia, że z każdym kolejnym utworem album staje się coraz bardziej
różnorodny. Po dynamicznym i głośnym zakończeniu Matricide zupełnie niepostrzeżenie przechodzimy do kontrastującego
z nim bardzo subtelnego i oszczędnego Nuverandi,
który czaruje pięknymi klawiszowymi pejzażami na tle dostojnej pracy sekcji
rytmicznej. Całkiem możliwe, że to mój ulubiony fragment tej płyty. Oczywiście
gdyby cała tak brzmiała, pewnie zanudziłbym się na śmierć, ale zestawiona z
dynamiką utworu poprzedniego i zwariowanymi, niemal skocznymi motywami numeru
kolejnego, ta kompozycja brzmi fantastycznie. Wspomniany kolejny utwór to
szalone, instrumentalne Tempest
(czyli wchodzimy w strefę turbulencji, ale w takie to ja mogę wpadać podczas
każdego lotu), świetnie kontrastujące z leniwym, najdłuższym na płycie utworem
tytułowym, który fenomenalnie się snuje, co jakiś czas dokładając odrobinę
gęstości i mocy do aranżacji. Skojarzenia z Echoes
wydają się dość oczywiste, ale w żadnym razie nie zakłócają odbioru. Kończący
album On Ground, będący tak naprawdę
nieco przedłużonym outrem, pięknie sprowadza nas na ziemię po tym fascynującym
locie, podczas którego dzięki muzycznej opowieści Islandczyków mieliśmy okazję
podziwiać piękne widoki, choć przecież przyswajaliśmy je zmysłem słuchu, a nie
wzroku. Magia muzyki.
Miałem pewne obawy przez bliższym
zapoznaniem się z tym albumem. Słyszałem sporo głosów zachwytu muzyką Lucy in
Blue, ale były to głosy ze strony osób, które słuchają przede wszystkim klasycznego
rocka progresywnego, a mnie z tą muzyką akurat niespecjalnie często jest po
drodze. Po prostu bardzo często muzyczna pompa i nadmiar aranżacyjnych
ozdobników zniechęcają mnie do
niektórych kompozycji i zespołów z progrockowego kanonu. Bałem się, że to
będzie kolejny zespół próbujący brzmieć jak Pink Floyd, King Crimson, Genesis czy
Camel. I choć faktycznie elementy klimatu twórczości niektórych z wymienionych
zespołów są zdecydowanie obecne w muzyce Lucy in Blue, w żadnym momencie nie
dominują i nie pozbawiają islandzkiego kwartetu własnej tożsamości, a przede
wszystkim nie zabierają mi przyjemności ze słuchania tej płyty. In Flight to piękny, niezwykle
klimatyczny album, który – mam nadzieję – wkrótce zapewni grupie spory rozgłos
w Europie. Oczywiście nie mówię tu o mainstreamie, bo to muzyka zupełnie niemainstreamowa.
Ale progresywno-psychodeliczne podziemie z pewnością ich doceni.
1. Alight, Pt. 1 (2:31)
2. Alight, Pt. 2 (3:50)
3. Respire (7:50)
4. Matricide (4:17)
5. Nuverandi (5:15)
6. Tempest (4:15)
7. In Flight (9:44)
8. On Ground (3:09)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Ja tu zdecydowanie słyszę wpływy PF, nawet bym nie doszukiwał się innych inklinacji. Fajne jest że pomysły są bardzo przyjemne dla ucha, nawiązania niezbyt bezczelne, choć momentami można mieć wrażenie że to materiał PF nagrany w latach 1972-1976 i trafił do szuflady z jakichś powodów. Instrumentarium dobrane perfekcyjnie. Gdyby wokal zastąpić głosem D. Gilmoura, mogłaby to być płyta Endless River, tylko że w takiej wersji byłaby atrakcyjniejsza od oryginalnego wydawnictwo z 2014 ;)
OdpowiedzUsuń