czwartek, 20 czerwca 2019

Black Mountain - Destroyer [2019]


Oczekiwania musiały być ogromne. IV – wydany w 2016 roku ostatni do niedawna album kanadyjskiej formacji Black Mountain – to jedna z moich dwóch ulubionych płyt tamtego rocznika, o czym zresztą pisałem na blogu. Ba, to w ogóle jedna z moich ulubionych współczesnych płyt. Co prawda od wydania tego krążka z obozu zespołu nie dochodziły zbyt pozytywne wieści, ale nawet zmiana basisty (wrócił dawny), perkusisty i wokalistki (spowodowana odejściem perkusisty) – jednego z dwóch głównych głosów w zespole – nie osłabiły mojej wiary w to, że nowy materiał ponownie mnie zachwyci. I faktycznie zachwycił. Momentami.

Destroyer to opowieść inspirowana ostatnimi latami z życia lidera grupy, gitarzysty i wokalisty Stephena McBena, który w wieku dość zaawansowanym postanowił w końcu zdobyć prawo jazdy. Radość i wolność, którą zaczął odczuwać, gdy ruszył w swoje pierwsze samochodowe wyprawy, natchnęła go do napisania niektórych utworów z nowej płyty. Nic więc dziwnego, że dominuje na niej dynamika, ciężar, dzikość, a czasami i pewnego rodzaju surowość i pierwotność. Jeśli ktoś zakochał się w Black Mountain dzięki pięknemu psychodelicznemu Space to Bakersfield czy przestrzeniom w Defector, to może mieć problem z przyswojeniem tej nowej płyty i z jej brzmieniem. I pewnie dlatego ja też miałem z nią na początku pewien problem. Zbyt mocno uwielbiam IV, żeby to odejście od jej brzmienia nie stanowiło dla mnie problemu. Ale gdy się osłuchałem lepiej z nowym materiałem, okazało się, że dość szybko mnie do siebie przekonuje.

Jak już pisałem, jest raczej mocno i dynamicznie oraz gęsto. Właściwie od samego początku. Future Shade rozpoczyna płytę na wysokich obrotach, nawiązując brzmieniem do najbardziej dynamicznych kompozycji z poprzedniczki. Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy jednak mieli wątpliwości, czy po tych zmianach personalnych to wciąż jest ten sam zespół. Gęścizna brzmieniowa dominuje w High Rise, w którym dzieje się jeśli chodzi o aranżację tyle, że trudno to wszystko jednocześnie ogarnąć. Po bardzo przyjemnym, klimatycznym początku, solidnie, nieco paranoidowo pędzi też Licensed to Drive, które faktycznie idealnie nada się jako ścieżka dźwiękowa do szybkiej jazdy. Równie ciężko choć bardziej monumentalnie jest w Boogie Lover, które w dodatku przyjemnie wygasza się pod koniec. W podobnym monumentalnym klimacie mamy także Horns Arising, które wręcz wgniata w fotel potężnym brzmieniem. Zabieg z wokoderem też całkiem ciekawy.

To jednak wcale nie znaczy, że cała płyta jest taka właśnie dynamiczna, intensywna i wysokokaloryczna. Pretty Little Lazies przynosi miłą odmianę swoim pół-akustycznym brzmieniem i nieco większą przestrzenią w aranżacji oraz letnim klimatem i psychodelicznym zamknięciem. Mniej ciężaru mamy też w najkrótszym na albumie, przesiąkniętym brzmieniem klawiszy Closer to the Edge, które w zasadzie jest swego rodzaju przerywnikiem między dłuższymi kompozycjami. Moim faworytem na tej płycie jest jednak numer, który ją kończy – FD’72. Tu gęstość brzmienia została wykorzystana nieco inaczej. Numer ma znakomity, psychodeliczny, niemal mistyczny klimat, który wspaniale sprawdza się na końcu wydawnictwa. W roli głównej klawisze, ale zwrócić uwagę należy też na bardzo przyjemną linię wokalu, która sprawia, że numer wpada w ucho. Jeśli któryś utwór z Destroyera postawiłbym na jednej półce z najlepszymi rzeczami z IV, to właśnie ten.

Gdybym miał się do czegoś mocniej przyczepić, to chyba do brzmienia. Mam wrażenie, że wszystkiego jest tu za dużo, że zespół przesycił przestrzeń dźwiękową, że jest zbyt gęsto i zbyt głośno. Płyta poprzednia była pod tym względem dużo bardziej przestrzenna, pozwalała złapać oddech. To chyba przeszkadza mi w trakcie odsłuchu nowego wydawnictwa najbardziej. Bo muzycznie, choć niewątpliwie nie jest to płyta, którą będę uwielbiał tak samo jak poprzednią, jest naprawdę bardzo ciekawie i różnorodnie. To album, który udanie rozpoczyna nową erę w historii Black Mountain i daje nadzieję, że przed grupą i przed nami jeszcze sporo świetnej muzyki sygnowanej tą nazwą.


1. Future Shade (5:10)
2. Horns Arising (6:51)
3. Closer to the Edge (2:53)
4. High Rise (6:11)
5. Pretty Little Lazies (4:58)
6. Boogie Lover (6:18)
7. Licensed to Drive (4:44)
8. FD'72 (5:47)



--
Zapraszam na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

5 komentarzy:

  1. Zdecydowanie IV to płyta wybitna. Widocznie nie za często można takie nagrywać....

    OdpowiedzUsuń
  2. A mi się podobały ich wcześniejsze płyty, przed IV. Liczę że jeszcze wrócą do grania jak na "In the Future", chociaż ta płyta jest od niej muzycznie jakby najdalej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, na każdej ich płycie są dobre rzeczy, ale IV jest w nie wyposażona najlepiej. Tu omawiana istotnie się różni od poprzedniczek, brakuje mi tu dawnej lekkości i urozmaicenia, jak napisał Bizon: za gęsto, za dużo a ja dodam - zbyt jednowymiarowo. Nie oznacza to oczywiście, że skreślam tę płytę, ale póki co - wolę wszystkie poprzednie od tej.

      Usuń
  3. Black Mountain poznałam dzięki kawałkowi Mother of the sun. Mam nadzieję że dobrze kojarzę. Nie pamiętam z którego to było albumu. Obczaje na spotifyu

    Trzymaj się cieplutko Bizon

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mother of the sun otwierało poprzedni album Black Mountain - IV :)

      Usuń