Oczekiwania musiały być ogromne. IV – wydany w 2016 roku ostatni do niedawna album kanadyjskiej formacji Black Mountain – to jedna z moich dwóch
ulubionych płyt tamtego rocznika, o czym zresztą pisałem na blogu. Ba, to w
ogóle jedna z moich ulubionych współczesnych płyt. Co prawda od wydania tego
krążka z obozu zespołu nie dochodziły zbyt pozytywne wieści, ale nawet zmiana
basisty (wrócił dawny), perkusisty i wokalistki (spowodowana odejściem
perkusisty) – jednego z dwóch głównych głosów w zespole – nie osłabiły mojej
wiary w to, że nowy materiał ponownie mnie zachwyci. I faktycznie zachwycił.
Momentami.
Destroyer to opowieść inspirowana ostatnimi latami z życia lidera
grupy, gitarzysty i wokalisty Stephena McBena, który w wieku dość zaawansowanym
postanowił w końcu zdobyć prawo jazdy. Radość i wolność, którą zaczął odczuwać,
gdy ruszył w swoje pierwsze samochodowe wyprawy, natchnęła go do napisania
niektórych utworów z nowej płyty. Nic więc dziwnego, że dominuje na niej
dynamika, ciężar, dzikość, a czasami i pewnego rodzaju surowość i pierwotność.
Jeśli ktoś zakochał się w Black Mountain dzięki pięknemu psychodelicznemu Space to Bakersfield czy przestrzeniom w
Defector, to może mieć problem z
przyswojeniem tej nowej płyty i z jej brzmieniem. I pewnie dlatego ja też
miałem z nią na początku pewien problem. Zbyt mocno uwielbiam IV, żeby to odejście od jej brzmienia
nie stanowiło dla mnie problemu. Ale gdy się osłuchałem lepiej z nowym
materiałem, okazało się, że dość szybko mnie do siebie przekonuje.
Jak już pisałem, jest raczej
mocno i dynamicznie oraz gęsto. Właściwie od samego początku. Future Shade rozpoczyna płytę na
wysokich obrotach, nawiązując brzmieniem do najbardziej dynamicznych kompozycji
z poprzedniczki. Tak na wszelki wypadek, gdybyśmy jednak mieli wątpliwości, czy
po tych zmianach personalnych to wciąż jest ten sam zespół. Gęścizna
brzmieniowa dominuje w High Rise, w
którym dzieje się jeśli chodzi o aranżację tyle, że trudno to wszystko
jednocześnie ogarnąć. Po bardzo przyjemnym, klimatycznym początku, solidnie,
nieco paranoidowo pędzi też Licensed to
Drive, które faktycznie idealnie nada się jako ścieżka dźwiękowa do
szybkiej jazdy. Równie ciężko choć bardziej monumentalnie jest w Boogie Lover, które w dodatku przyjemnie
wygasza się pod koniec. W podobnym monumentalnym klimacie mamy także Horns Arising, które wręcz wgniata w
fotel potężnym brzmieniem. Zabieg z wokoderem też całkiem ciekawy.
To jednak wcale nie znaczy, że
cała płyta jest taka właśnie dynamiczna, intensywna i wysokokaloryczna. Pretty Little Lazies przynosi miłą
odmianę swoim pół-akustycznym brzmieniem i nieco większą przestrzenią w
aranżacji oraz letnim klimatem i psychodelicznym zamknięciem. Mniej ciężaru
mamy też w najkrótszym na albumie, przesiąkniętym brzmieniem klawiszy Closer to the Edge, które w zasadzie
jest swego rodzaju przerywnikiem między dłuższymi kompozycjami. Moim faworytem
na tej płycie jest jednak numer, który ją kończy – FD’72. Tu gęstość brzmienia została wykorzystana nieco inaczej.
Numer ma znakomity, psychodeliczny, niemal mistyczny klimat, który wspaniale
sprawdza się na końcu wydawnictwa. W roli głównej klawisze, ale zwrócić uwagę
należy też na bardzo przyjemną linię wokalu, która sprawia, że numer wpada w
ucho. Jeśli któryś utwór z Destroyera
postawiłbym na jednej półce z najlepszymi rzeczami z IV, to właśnie ten.
Gdybym miał się do czegoś mocniej
przyczepić, to chyba do brzmienia. Mam wrażenie, że wszystkiego jest tu za
dużo, że zespół przesycił przestrzeń dźwiękową, że jest zbyt gęsto i zbyt
głośno. Płyta poprzednia była pod tym względem dużo bardziej przestrzenna,
pozwalała złapać oddech. To chyba przeszkadza mi w trakcie odsłuchu nowego
wydawnictwa najbardziej. Bo muzycznie, choć niewątpliwie nie jest to płyta,
którą będę uwielbiał tak samo jak poprzednią, jest naprawdę bardzo ciekawie i
różnorodnie. To album, który udanie rozpoczyna nową erę w historii Black
Mountain i daje nadzieję, że przed grupą i przed nami jeszcze sporo świetnej
muzyki sygnowanej tą nazwą.
1. Future Shade (5:10)
2. Horns Arising (6:51)
3. Closer to the Edge (2:53)
4. High Rise (6:11)
5. Pretty Little Lazies (4:58)
6. Boogie Lover (6:18)
7. Licensed to Drive (4:44)
8. FD'72 (5:47)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i sobotę o 19
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Zdecydowanie IV to płyta wybitna. Widocznie nie za często można takie nagrywać....
OdpowiedzUsuńA mi się podobały ich wcześniejsze płyty, przed IV. Liczę że jeszcze wrócą do grania jak na "In the Future", chociaż ta płyta jest od niej muzycznie jakby najdalej
OdpowiedzUsuńTak, na każdej ich płycie są dobre rzeczy, ale IV jest w nie wyposażona najlepiej. Tu omawiana istotnie się różni od poprzedniczek, brakuje mi tu dawnej lekkości i urozmaicenia, jak napisał Bizon: za gęsto, za dużo a ja dodam - zbyt jednowymiarowo. Nie oznacza to oczywiście, że skreślam tę płytę, ale póki co - wolę wszystkie poprzednie od tej.
UsuńBlack Mountain poznałam dzięki kawałkowi Mother of the sun. Mam nadzieję że dobrze kojarzę. Nie pamiętam z którego to było albumu. Obczaje na spotifyu
OdpowiedzUsuńTrzymaj się cieplutko Bizon
mother of the sun otwierało poprzedni album Black Mountain - IV :)
Usuń