Ten album musi podzielić fanów grupy. Nie ma w zasadzie innej możliwości. Pamiętacie oczekiwanie na Chinese Democracy? „Hajp” był tak olbrzymi, że choćby była to płyta genialna (nie jest), nie mogłaby spełnić gigantycznych oczekiwań, które narosły przez lata. Tu oczywiście sytuacja nie jest identyczna, bo Porcupine Tree trudno uznać za grupę mainstreamową, a już na pewno nie za megagwiazdę rocka, jaką niewątpliwie byli i wciąż są Guns N’ Roses. Z drugiej strony tam mieliśmy do czynienia ze zbieraniną świeżych muzyków towarzyszących liderowi, tu mamy trzech z czterech panów, którzy nagrywali ostatnie albumy przed przerwą. No i do tego tam co jakiś czas pojawiały się zapowiedzi i kolejne utwory w wersji mniej lub bardziej skończonej, co tylko nakręcało oczekiwania. W przypadku Porcupine Tree przez 11 lat nie było oficjalnie nic, aż tu nagle dostaliśmy w zasadzie wszystko od razu jak na tacy w bardzo krótkim czasie. Zapowiedź, datę, okładkę, tytuł, pierwsze utwory. Niby różnic sporo, ale jednak w pewien sposób sytuacje te są podobne. I tak samo, jak tam Gunsi nie mieli już na starcie szans zadowolić wszystkich (zadowolili, przyznajmy, niewielu), tak tu Porcupine Tree też w zasadzie od początku mają trochę pod górę. Jeśli nagraliby coś w stylu wczesnych albumów, fani tych późniejszych kręciliby nosem. Gdyby zrobili płytę bardziej dynamiczną, cięższą, fani tych wcześniejszych, bardziej „odlotowych”, nie byliby szczęśliwi. Jeśli coś zbyt mocno nawiązywałoby do konkretnych wcześniejszych dokonań, zostaliby oskarżeni o pójście na łatwiznę i autorecykling. Gdyby zupełnie od nich odeszli, część słuchaczy nie czułaby zapewne żadnej więzi z takim odmiennym materiałem muzycznym. I bądź tu mądry.
Zabrakło w tym wszystkim miejsca dla Colina Edwina. Przyznam, że tłumaczenia zespołu są tu dość mętne. O ile rozumiem poniekąd, że Steven Wilson gra na basie w dość charakterystyczny sposób, tak to sobie wymyślił podczas tych improwizacji i nie chciał tego zmieniać (zresztą przecież Porcupine Tree było początkowo jego projektem solowym, więc nie jest to pierwszy w historii przypadek, gdy gra na basie w nagraniach wydanych pod tym szyldem), o tyle już argument, że Colin się nie odzywał przez lata i dlatego nie bierze udziału w tym powrocie, jest tak samo niedorzeczny jak opisywana przez Roba Halforda historia jego „przypadkowego” odejścia z Judas Priest w latach 90. No chłop chciał tylko nagrać coś na boku, ktoś coś źle zrozumiał, namotał, źle przekazał, głuchy telefon poszedł w ruch i nagle się okazało, że jest poza zespołem, a jakoś tak wstydził się odezwać do kolegów i powiedzieć, że to wszystko pomyłka. A jak już się do tego zebrał po paru latach, to się okazało, że właśnie mają już kogoś na jego miejsce. Tu może zawiłości mniej, ale sens podobny, czyli żaden.
Wrócę jednak do muzyki. Wspomniałem o pierwszym i ostatnim numerze na płycie. Tak się składa, że te kompozycje należą do najcięższych i najdynamiczniejszych w zestawie, a także… moich ulubionych. Jakoś tak wyszło, że najszybciej zwróciłem uwagę właśnie na te intensywniejsze numery. Pewnie nieprzypadkowo. Pierwszymi płytami Porcupine Tree, jakie poznałem i kupiłem, były Deadwing i In Absentia, a ten drugi krążek to wciąż moje ulubione wydawnictwo w dorobku formacji, więc to dość naturalne, że najszybciej wpadają mi w ucho numery, które spokojnie mogłyby się znaleźć właśnie na tych płytach. Świetnie brzmi Herd Culling – jeden z singli zapowiadających album. Mamy tu sprawnie wykorzystany kontrast – z jednej strony klimatyczne, subtelne, tajemnicze nawet fragmenty spokojne, z drugiej zaś mocne, dynamiczne, gwałtowne wybuchy, które jednocześnie kapitalnie wpadają w ucho i z pewnością będą odśpiewywane chóralnie przez fanów podczas zbliżającej się trasy koncertowej.
Dla przeciwwagi mamy Walk the Plank – ledwie czteroipółminutowy kawałek nagrany zupełnie bez użycia gitary, nasączony delikatną elektroniką i klimatami ambientowymi, momentami nawet lekko funkowy w charakterze. Wszystko to spaja mocna perkusyjna rama. Może nie jest to kompozycja, która jako pierwsza rzuca się w uszy podczas odsłuchu płyty, ale według mnie jest niezwykle ważna dla odbioru całości materiału, bo odpoczywamy od rzeczy mocniejszych, dłuższych, być może bardziej absorbujących. Mam zresztą wrażenie, że te „przerywniki”, kompozycje najkrótsze, odciągające nas na moment od klimatu dominującego na albumie, rozmieszczono nieprzypadkowo, bo Walk the Plank to numer przedostatni, zaś kołyszące, podniosłe, miłe dla ucha Of the New Day to utwór numer dwa. Jeśli dodamy do tego to, o czym już pisałem, że do najcięższych (i najdłuższych) należą kompozycja pierwsza i ostatnia, a i pewne podobieństwa jeśli chodzi o charakter i dynamikę można odnaleźć między trzecim Rats Return oraz trzecim od końca Herd Culling, mamy coś na kształt symetrii. Oczywiście istnieje dość spore prawdopodobieństwo, że to czysty przypadek i wymyślam sobie rzeczy, których tu nie ma, ale kto wie – może ktoś jeszcze to zauważył i pocieszy się myślą, że nie jest sam w swoich „spiskowych” teoriach.
A – jeszcze jedno. Przez dziesięć lat panowie z pewnością nagrali tyle materiału, że mogli z tego zrobić stanowczo za długi, ciągnący się niemiłosiernie osiemdziesięciominutowy album. Ba, pewnie mogli nawet wydać to w formie podwójnego kompaktowego wydawnictwa wypełnionego „pod korek”. Tymczasem płyta zawiera siedem numerów, trwa 48 minut i jest to według mnie strzał w dziesiątkę. Oczywiście w wydaniu rozszerzonym dostajemy różne bajery typu wersje instrumentalne kompozycji z płyty czy trzy dodatkowe numery (przynajmniej jeden z nich brzmi jak alternatywna, rozwinięta nieco inaczej wersja pomysłu zawartego na płycie), ale to już dodatki, zadanie na szóstkę, którego nikt nie ma obowiązku rozwiązywać. To znacznie ułatwia odbiór tej płyty i myślę, że w przypadku całkiem sporej liczby osób nie do końca przekonanych może stanowić ten argument, który przeważy na korzyść Closure/Continuation. Czy to bardziej closure czy continuation? Tego zapewne dowiemy się dopiero po latach, bez względu na to, co teraz czy za rok przeczytamy albo usłyszymy w wywiadach. W końcu panowie już udowodnili, że nie należy przywiązywać większej wagi do tego, co mówią, a Steven Wilson otwarcie przyznaje w swojej autobiografii, że kłamanie jest według niego częścią kreowania postaci artysty. Na razie cieszmy się nowym albumem oraz nadchodzącą trasą, w ramach której grupa 30 października zagra w katowickim Spodku.
30 października zespół wystąpi w katowickim Spodku. Bilety w sprzedaży w sklepie rockserwis.pl
Tekst ukazał się wcześniej na stronie rockserwis.fm
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Na początku nie podobało mi się kompletnie, The Incident 2 przez brak dobrych piosenek. Posłuchałem więcej i wprawdzie dalej nie uwielbiam, ale jest tu sporo dobra. Harridan, Dignity i Chimera's Wreck świetnie pędzą, czuć że całość jest oparta na improwizacjach rytmicznych. To co się dzieje z tyłu bardzo fajnie wynagradza i zastępuje tradycyjne melodie. Poza tymi trzema utworami są dwa, które są może podobne, ale po prostu nie aż tak dobre (Rats Return / Herd Culling) i dwa raczej nudne (Of the New Day / Walk the Plank), ale w sumie tylko ten ostatni przewijam.
OdpowiedzUsuńPo początkowym rozgoryczeniu cieszę się, że album powstał. Na dobrym sprzęcie słucha się go z dużą przyjemnością, nie mogę się doczekać koncertu.
Słaby jest ten album, zmęczyłem go a on mnie. Przekombinowany solowy album Wilsona. Mam takie wrażenie że czegoby nie robił to będzie brzmiało jak jego solowy projekt.
OdpowiedzUsuń