niedziela, 22 stycznia 2017

Pain of Salvation - In the Passing Light of Day [2017]



Wyjaśnijmy sobie jedno na sam początek – nie jestem fanem Pain of Salvation. Znam ich głównie z nazwy, z ogólnego klimatu i kilku numerów. Nigdy nie czułem głębszej potrzeby zapoznania się z ich twórczością, bo… hmm w zasadzie to nie wiem czemu. Może po prostu w ostatnich latach odczuwam pewne zmęczenie ogólne klimatami rocka i metalu progresywnego, bo z progresją większość tych wykonawców ma tyle wspólnego, co ja z mercedesami, czyli nic i nigdy nie uwie… a nie, to już inny temat. Zostańmy przy tym, że znam szczątkowo. Ale wielki hałas się podniósł, bo nowa płyta wyszła, no to dobrze, należy dać szansę. Dałem. I nawet nie żałuję, bo okazało się, że to granie całkiem zacne, trzymające dobry klimat, niby dość wymagające, ale nieprzekombinowane. No i przede wszystkim nieprzedobrzone popisami technicznymi i nieprzeładowane patosem, którego w muzyce progresywnej znieść absolutnie nie mogę.

Na potrzeby własne oraz prezentacji In the Passing Light of Day w cyklu Album Tygodnia na antenie rockserwis.fm wybrałem pięć kompozycji. Silent Gold – najkrótszy numer na płycie – kapitalnie sprawdza się jako przeciwwaga dla mocniejszych momentów, które jednak zdecydowanie dominują na tym albumie. Oszczędna fortepianowa ballada tworzy świetny klimat i pozwala wyciszyć się po pierwszych kilku numerach. Full Throttle Tribe z miejsca atakuje dość niespokojnym, szarpanym rytmem i mocnym łupnięciem, a przy tym pojawiają się tu fragmenty niezwykle chwytliwe, zwłaszcza w refrenie, co sprawia, że całość stanowi niezwykle intrygującą mieszankę. Gdybym miał wybrać swoją ulubioną kompozycję w tym zestawie, to wytypowałbym właśnie ten kawałek. Kapitalny klimat dominuje w Angels of Broken Things. Znowu nieco szarpany, niespokojny rytm, pulsujący bas, oszczędny aranż – całość ewidentnie zmierza powoli do wybuchu i wybuch ten następuje po mniej więcej czterech minutach wraz z niezłym perkusyjnym łomotem i kapitalną, porywającą partią gitary. Również na kontrastach zbudowane jest If This Is the End – spokojny, klimatyczny początek z okazjonalnymi wybuchami oraz mocne zakończenie stanowiące jeden z najbardziej dynamicznych i najgłośniejszych fragmentów wydawnictwa. I na koniec wisienka na torcie. Ponad piętnastominutowy numer (niemal) tytułowy. Płyta w pigułce – tu jest wszystko to, czym można się było zachwycać w poprzednich kompozycjach: z jednej strony bardzo spokojny, nieco tajemniczy klimat, który natychmiast każe zwrócić na ten numer uwagę (w czym znacznie pomaga też wpadająca w ucho linia wokalu w refrenie), z drugiej oczywiście musi dziać się tu coś więcej, bo inaczej kompozycja ta nie miałaby ponad 15 minut. I dzieje się – od mniej więcej połowy utworu robi się intensywniej i głośniej, choć bez przesady. Cały czas dominują chwytliwa melodia refrenu i ogólna „bujalność” przeplatane chwilami trochę mocniejszego tłuczenia, ale pod koniec całość zmierza już ewidentnie do nieco filmowego zakończenia i wyciszenia.

Te pięć numerów trwa w sumie nieco ponad 40 minut. Gdyby tak dodać jeszcze z jeden (o, na przykład bardzo przyjemne, bujające, choć niepozbawione ciężaru Meaningless), byłyby mniej więcej trzy kwadranse – wzorcowa wręcz długość płyty. Byłoby znakomicie! A tak to jednak całość trochę mi się dłuży, bo 71 minut to w przypadku większości płyt długość ponad moje siły. Czy to oznacza, że reszta kompozycji jest słabsza niż te pięć? No cóż, nieprzypadkowo zapewne wybrałem akurat te, ale to wcale nie jest tak, że pozostałe odstają. Na tym krążku nie ma ewidentnych niewypałów czy rzeczy wymuszonych. Po prostu jest nieco zbyt duża dawka dźwięków jak na moje możliwości, ale są tacy, którzy chłoną z radością płyty nawet 130-minutowe, więc wcale nie twierdzę, że moje podejście musi odpowiadać każdemu (choć mogłoby).

Czy In the Passing Light of Day jest płytą, która spodoba się fanom Pain of Salvation? Jest na to spora szansa. A czy może to być krążek, który zachęci do poznania wcześniejszej twórczości zespołu kogoś, kto zna Pain of Salvation bardzo pobieżnie? Po moim przykładzie można wnioskować, że tak, bo przyznam, że to moje pierwsze zetknięcie się z ich muzyką w takiej skali wypadło całkiem pozytywnie. Wciąż nie jest to mój ulubiony klimat, ale do tej płyty po prostu chce się wracać (choć może niekoniecznie do wszystkich 71 minut jednocześnie), a to chyba w tym przypadku jest najważniejsze.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


6 komentarzy:

  1. To kolejna płyta w odbiorze której kontekst jej powstania nie jest bez znaczenia. Daniel Gildenlow, lider zespołu, otarł się o śmierć i te jego tragiczne przeżycia stały się tematem płyty. Ostatnie wydawnictwa Bowiego, Cohena, Nicka Cave czy Riverside obciążone są podobną dawką tragicznego kontekstu, który odbiera obiektywną ocenę tym słuchaczom, którzy mają świadomość okoliczności ich powstania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. prawda. ale dla 'przeciętnego słuchacza', który natknie się na taki album, kontekst ma znaczenie drugorzędne tak naprawdę przy tym, czy ten słuchacz wróci do tej płyty, czy nie. fani odbiorą ten album bardziej 'osobiście', nie-fani (tacy jak ja) tak naprawdę mogą się skupić głównie na samej zawartości stricte muzycznej :)

      Usuń
  2. Bardzo zachęcająca recenzja. Krążek mam już zamówiony, ale inaczej będę do niego podchodził, niż autor recenzji, bo przygodę z Pain Of Salvation zacząłem od albumu "Scarsick" w 2007 roku. Od tego czasu polubiłem kapelę, choć paradoksalnie trzy kolejne albumy nie spodobały mi się. Dlatego też do nowego podchodzę z obawami. Co innego, że dosyć konkretnie spenetrowałem też wcześniejsze od "Scarsick" nagrania, które wywarły na mnie dobre wrażenie. Z czym się więc teraz spotkam? Oby chciał do tej płyty wracać, jak autor recenzji. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Osobiście nie przepadam za Scarsick, za to 2 ostatnie albumy bardzo mi się podobały. Najnowszy również słabo mi podchodzi (jak na razie), więc są duże szanse że ci się spodoba. :D

      Usuń
  3. Słuchałem ich od początku z dużą przyjemnością. Pierwsze 5 płyt do "Be", które stało się ostatnią, do której wracałem, wszystkie następne przeleciały przez uszy nie pozostawiając żadnego osadu, choć z nadzieją czekałem za każdym razem. Po "In the Passing Light of Day " dam sobie spokój, jak będę chciał trochę bólu to wrócę do Remedy Lane lub wcześniejszych.
    To zapewne moje nasycenie tą muzyką, choć mam nieodparte wrażenie, że to nie jedyna przyczyna: wcześniejsze kompozycje znajduję jako znacznie lepsze, podobnie jak Bizon skupiam się na czysto muzycznej stronie i konteksty nie rozpraszają mojego zogniskowania na muzyce.

    OdpowiedzUsuń