czwartek, 26 lutego 2015

Dave Kerzner - New World [2014 / 2015]



I bądź tu mądry. Ci, którym zdarza się czytać teksty zamieszczane tu przeze mnie, lub zwyczajnie znają moje poglądy dotyczące różnych aspektów muzyki, wiedzą, że jestem zdecydowanym zwolennikiem muzycznego uzewnętrzniania się w formie ograniczonej do 40-45 minut. Bądźmy szczerzy – zdecydowana większość z najlepszych płyt w historii rocka powstała w czasach, gdy właśnie do takiej długości należało dążyć, bo więcej muzyki zwyczajnie nie mieściło się na płycie winylowej. Płyty trwające około godziny rzadko potrafią utrzymać przez cały czas moje całkowite zainteresowanie, a już wypełnienie krążka „pod korek” niemal zawsze gwarantuje, że w pewnym momencie po prostu znudzę się takim albumem. Tak jest w teorii. A praktyka? Pod koniec 2014 roku Dave Kerzner, były klawiszowiec Sound of Contact (grupy dowodzonej przez Simona Collinsa – z tych Collinsów), wydał płytę New World, która trwa 78 minut. Wyzwanie! A co wy na to, jeśli powiem wam, że to był dopiero początek? Niedługo później dzięki popularnemu ostatnio crowdfundingowi (dla opornych językowo – lud robi ściepę na przykład na nagranie i wypuszczenie płyty, a potem ma z tego jakieś określone wcześniej benefity, typu dodatkowe gadżety, przedpremierowy dostęp do materiału czy podziękowania we wkładce do albumu) ukazała się rozszerzona wersja New World. Teraz to już nie 78 minut rozłożonych na 11 kompozycji, ale aż 142 minuty i 23 numery. Dave nie tylko dołożył sporo kawałków, dla których zabrakło miejsca na pierwotnym wydaniu, ale także znacznie wydłużył część znanych już utworów, dzięki czemu mamy teraz do czynienia z kompletnym obrazem tego, co od samego początku chciał nam przekazać twórca płyty, a na co nie mógł sobie pozwolić przy pierwszej próbie. Brzmi dość przytłaczająco i pewnie część osób skutecznie zniechęci do przesłuchania, w końcu to ogromna dawka muzyki. To może zachęcę was nieco inaczej. Na całej płycie bębni Nick D’Virgilio, znany między innymi z grupy Spock’s Beard oraz z krążka Calling All Stations zespołu Genesis, zaś gościnnie tu i tam pojawiają się między innymi: Colin Edwin (Porcupine Tree), Billy Sherwood (Yes), Simon Phillips (Toto, Judas Priest, The Who, Mike Oldfield i cała masa innych projektów), Heather Findlay (Mostly Autumn), siostry Durga i Lorelei McBroom (wokalistki współpracujące z Pink Floyd) i Keith Emerson (Emerson, Lake & Palmer, The Nice). Aha, jest jeszcze jeden gość. Steve Hackett, znacie?

Nie ma co ukrywać – to jest płyta wręcz wymarzona dla fanów Davida Gilmoura. Klimat późnych Floydów wisi w powietrzu i przyjemnie łaskocze. Co jednak ciekawe, to nie obecność wspomnianych sióstr McBroom sprawia, że można go łatwo wyczuć. Owszem, chórki w kilku numerach zdecydowanie muszą się kojarzyć dość jednoznacznie, ale tu przede wszystkim chodzi o głos samego Kerznera. On po prostu śpiewa bardzo podobnie do Gilmoura. Ale nazwanie New World podróbką Pink Floyd byłoby wielkim błędem i niesprawiedliwością wobec głównego autora tej płyty. Ten krążek jest oczywiście hołdem dla gigantów szeroko pojętej muzyki progresywnej, bo i sporo tu ze starego Genesis, i trochę nawet z Electric Light Orchestra, ale New World to przede wszystkim olbrzymi i bardzo sprawnie przemyślany i wykonany projekt, który przynajmniej kilka razy absolutnie zachwyca rozwiązaniami muzycznymi. Przyznam, że nie zawsze słucham tego albumu w całości. Te niemal dwie i pół godziny to gigantyczna dawka materiału i czasami po prostu nie mam na nią ochoty. Ale są rozwiązania zastępcze, w końcu kompozycja Stranded, która otwiera (części 1 – 5) i zamyka (części 6 – 10 ukryte pod głównym tytułem Redemption), trwa w sumie 33 minuty. Niektóre z opisywanych przeze mnie płyt długogrających nie trwały wcale dłużej. Do tego – mimo tak nieprzystępnej długości – całość względnie szybko zostaje w głowie i nie ma się wrażenia, że to wszystko jest przeciągane na siłę. Są i spokojne, klimatyczne momenty, jest i spore przyspieszenie i olbrzymia dawka dynamiki w części zamykającej płytę. No i do tego ten najsławniejszy gość – to właśnie w tej rozbitej na dwie ścieżki kompozycji pojawia się Steve Hackett. Nie słyszymy go w całym utworze, a zaledwie w kilku jego częściach, ale jak zawsze, gdy tylko się pojawia, wydaje się, jakby całość osiągała muzyczne wyżyny. Jednak znakomity klimat tej kompozycji to także olbrzymia zasługa samego kompozytora i obsługiwanych przez niego instrumentów klawiszowych. Myślę, że dużo bardziej znani od Kerznera znakomici muzycy z grupy Transatlantic mogliby posłuchać tego numeru, wyciągnąć pewne wnioski i sporo się nauczyć w temacie tworzenia niezwykle długich numerów, które nie męczą i nie wpadają w banał.

Dave nie odchodzi do końca od swojej przeszłości w Sound of Contact. Niezwykle chwytliwa kompozycja The Lie brzmi, jakby była zaginionym numerem z sesji do płyty Dimensionaut i wyraźnie pokazuje, jak ważnym ogniwem w SoC by Kerzner. Z kolei Nothing to dynamiczna, gęsta aranżacyjnie kompozycja w stylu E.L.O. W takich nieco żywszych klimatach Kerzner także czuje się znakomicie. To zresztą nie jedyny moment, kiedy do głowy przychodzi mi porównanie do grupy Jeffa Lynne’a, bo i utwór tytułowy jest utrzymany do pewnego stopnia w klimacie jego sławnej kapeli. Ukłony w stronę rodziny genesisowej słychać w takich numerach jak The Secret czy Crossing of Fates (te klawisze!). I trzeba powiedzieć, że to raczej nawiązania do Genesis z lat 70., w dodatku bardzo udane, mimo że nie gra w nich mistrz Hackett. Under Control to też jakby podobne rejony, choć tu bardziej doszukiwałbym się ukłonu w stronę solowej twórczości Petera Gabriela. Jednak według mnie znakomita robota na tym albumie jest także udziałem numerów, które z pozoru zupełnie nie pasują do reszty. Często są to jakieś krótkie przerywniki, łączniki pomiędzy dłuższymi formami, prezentujące zupełnie inne rejony muzyczne. Tak jest choćby w instrumentalnej kompozycji Theta, zaskakującej orientalnym klimatem tworzonym w dużej mierze dzięki wykorzystaniu tabli – hinduskiego instrumentu perkusyjnego. Takim odejściem od klimatu dominującego na płycie jest też wspomniane Under Control, które porzuca dźwiękowe pejzaże i pięknie snujące się melodie na rzecz dynamiki i nieco mechanicznego klimatu. Niewątpliwie zaletą tego krążka jest także to, że mimo przenikania się niektórych utworów i ciągłości pewnego muzycznego klimatu, utwory różnią się dynamiką i intensywnością brzmienia. Into the Sun, w którym Kerzner i Findlay dzielą się obowiązkami wokalnymi, niesamowicie buja, ale też pozwala odpłynąć przy odsłuchu, dzięki fantastycznej lekkości brzmienia. Jeszcze spokojniej, niezwykle oszczędnie i niemal piosenkowo jest w kompozycji The Secret. Piękne wstawki gitary Fernanda Perdomo (tak, jego też trzeba docenić, choć oczywiście siłą rzeczy musi być nieco w cieniu gościnnego udziału Hacketta na tym albumie) znakomicie uzupełniają klawisze Kerznera. Dynamiczniej jest z kolei choćby w porywającym dziewięciominutowym Premonition Suite, które absolutnie powala fantastyczną partią gitary i kosmiczną solówką klawiszową, a także we wspomnianym już Nothing, którego nie powstydziłby się Jeff Lynne.



New World to niewątpliwie olbrzymie wyzwanie dla słuchacza. To płyta z potężną dawką dobrych melodii, dzięki czemu nawet długich kompozycji słucha się z wielką przyjemnością. Ale nie da się ukryć, że 142 minuty to dawka, która może być dla wielu osób nie do strawienia. Ja sam, tak jak wspominałem, nie zawsze czuję się na siłach, żeby słuchać całości przy jednym podejściu. Ale odrzucenie tego albumu tylko ze względu na długość byłoby fatalną pomyłką. Te utwory po prostu zasługują na to, by usłyszała je jak największa rzesza słuchaczy. Nawet jeśli nie wszystkie naraz. Wybierzcie sobie swój własny tryb przesłuchiwania New World, dopasujcie go do swoich zdolności koncentracji, w ostateczności po prostu wyselekcjonujcie sobie z tego ogromu materiału to, co odpowiada wam najbardziej. Wszystko jedno jak postanowicie to zrobić – ale dajcie się oczarować muzyce zawartej na New World. Można powiedzieć, że większość z tego już gdzieś słyszeliśmy, porównań do Pink Floyd, Genesis, E.L.O. czy nawet momentami do twórczości Stevena Wilsona nie da się raczej uniknąć, ale zamiast analizować, w jakim stopniu ten krążek był inspirowany dokonaniami konkretnych artystów, lepiej po prostu posłuchać i cieszyć się tymi cudownymi dźwiękami. Tym bardziej, że – skoro już jesteśmy przy nazwie Pink Floyd – Dave Kerzner, podobnie jak Bjørn Riis, nagrał w zeszłym roku płytę dużo ciekawszą niż wspomniana legenda. To jeden z najlepszych zeszłorocznych albumów i – choć już został zauważony przez wiele portali zajmujących się muzyką progresywną – mam wrażenie, że z czasem będzie tę płytę odkrywało, dostrzegało i doceniało coraz więcej osób.


---

Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


sobota, 21 lutego 2015

Beyond the Event Horizon - Event Horizon [2014]


Norwegia kojarzona jest w świecie muzyki z black metalem i rockiem progresywnym, Szwecja to zagłębie stoner i hard rocka, w Finlandii czy Holandii prawie każdy rodzi się muzykiem zespołu grającego symfoniczny metal, Australijczycy we krwi mają prostego, pełnego energii hard rocka, zaś Islandczycy lubują się w muzycznym klimacie równie chłodnym, co ten, który panuje na ich wyspie. Polacy to oczywiście przede wszystkim metal ekstremalny oraz rock progresywny, ale w ostatnim czasie zaczynamy specjalizować się także w dość trudnej w odbiorze, mało przystępnej i dość złożonej muzyce, którą najczęściej określa się mianem post-rocka bądź post-metalu (choć dalej nie mam pojęcia, co oznaczają nazwy tych gatunków), czasami z bardziej lub mniej wyraźnymi elementami progresji. To oczywiście spore uogólnienie, ale dzięki temu napisałem już kilka zdań tego tekstu, zupełnie nie odnosząc się do sedna sprawy, więc idzie mi nie najgorzej. W ten post-rock/metalowy schemat wpisuje się także poznańska grupa Beyond the Event Horizon, która w 2014 roku wydała swój debiutancki krążek – Event Horizon. Ze względu na wspomnianą ignorancję w temacie gatunków z przedrostkiem „post”, na własny użytek w przypadku tej grupy wolę określenie rock instrumentalny, chociaż pewnie nie zdradza ono wiele… oczywiście poza tym, że na płycie nie usłyszymy wokali. Brak tego elementu zazwyczaj oznacza, że nie ma co liczyć na „piosenkową” strukturę utworów i jakąkolwiek przebojowość materiału. Dokładnie tak jest też w przypadku tego albumu. Włączając Event Horizon musimy przygotować się na to, że przez kolejne 55 minut łatwo i przyjemnie na pewno nie będzie. Co nie znaczy, że nie będzie ciekawie.

Interesująco jest już na samym początku Utwór 4ce to w zasadzie długie intro do płyty, wiedzione stałym motywem, który wraca z coraz większą intensywnością i z każdą minutą coraz bardziej wciąga. To zresztą cecha wspólna większości kompozycji na albumie – oparcie utworu na powracającym motywie i tworzenie w ten sposób nieco hipnotycznego klimatu. Główna różnica między poszczególnymi utworami polega na natężeniu dźwięku. Movement Cycle prowadzi ciężki walcowaty riff, mocny przester i brudne brzmienie, ale numer ten znakomicie uzupełnia tło nawiązujące klimatem do muzyki elektronicznej. Ciężko jest też w Psycho Whisper, w którym dominują mocne bębny i przesterowana gitara. Sharper to intensywny początek, gęste brzmienie, dynamika i brud, aż do krótkiej chwili uspokojenia. Ale już w Unknown Void klimat jest dużo spokojniejszy i sporo tam przestrzeni, w czym duża zasługa nieco „kosmicznego” tła. Te spokojniejsze momenty stanowią bardzo potrzebną przeciwwagę dla mocniejszego łojenia. Dają chwile oddechu, sprawiają, że płyta staje się nieco bardziej przystępna. Tak jest choćby w Post Waltz, które przez większość czasu czaruje nieco tajemniczym klimatem i spokojnym brzmieniem stopniowo wciąga słuchacza.

Czasami brakuje mi większego urozmaicenia natężenia dźwięku i ciężkości. Utwory są zazwyczaj zbudowane na mocnym motywie, który jest powtarzany przez dobre kilka minut i wkręca słuchacza tą powtarzalnością, ale miejscami czuję, że niektóre z tych kompozycji mogłyby się skończyć wcześniej, albo pójść w zupełnie innym kierunku. Brakuje mi częstszych zwolnień, postawienia w większym stopniu na przestrzeń i odważniejszego podpierania się klawiszowym „kosmosem” lub klimatami ambientowymi. Muzyka instrumentalna nie jest łatwa w odbiorze, nie jest też łatwa w tworzeniu. W tym gatunku można postawić na mozolne wwiercanie się w głowę słuchacza powtarzalnymi motywami albo na zaskakujące zmiany klimatu i eksperymenty brzmieniowe oraz psychodeliczne odjazdy. Mam wrażenie, że muzycy Beyond the Event Horizon częściej idą pierwszą drogą, a ja chyba wolałbym, żeby odważniej zapuszczali się w tę drugą. Co nie znaczy, że Event Horizon nie jest dobrą płytą. Wręcz przeciwnie – to krążek, na którym osoby szukające czegoś mniej oczywistego, niełatwego w odbiorze, ale jednocześnie poukładanego i logicznego, znajdą z pewnością wiele dla siebie. Ja – mimo pewnych nie do końca odpowiadających mi rozwiązań – też znalazłem i mam przeczucie, że ta grupa jeszcze mnie zaskoczy swoim rozwojem i namiesza solidnie na polskiej scenie rockowej, przy czym mowa oczywiście o scenie pozamainstreamowej, bo muzycy Beyond the Event Horizon muszą sobie zdawać sprawę, że nie mają najmniejszych szans, by przedostać się ze swoją twórczością do największych mediów. Ale chyba nie jest to ich ambicją, bo przecież nie braliby się za tworzenie tak trudnej muzyki. Event Horizon to obiecujący debiut. Sprawnie wyprodukowany i dobrze brzmiący, może o kwadrans za długi i chwilami zbyt mocno zamknięty w jednym klimacie, ale dający solidne podstawy do wiary w ten zespół.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

wtorek, 17 lutego 2015

Lesser Key - Lesser Key EP [2014]


Niewiele jest na świecie lepszych miejsc do tworzenia muzyki niż Los Angeles. Wejdź do któregokolwiek baru czy studia nagraniowego, a usłyszysz prawdopodobnie wszystkie możliwe odmiany rocka czy metalu. To miasto daje olbrzymie możliwości, ale także zapewnia ogromną konkurencję. Wydanie małej płyty w roku, w którym wychodzi niewyobrażalna wręcz masa godnych uwagi albumów też nie pomaga. EP-ki dają szansę przedstawienia światu swojej muzyki w nieco skompresowanej czasowo formie, ale są często uważane za przedsmak dania głównego i pomijane przez magazyny muzyczne i portale, które wolą się czasem skupiać na pełnowymiarowym materiale. Grupa Lesser Key padła ofiarą takiego nastawienia także z mojej strony, bo mogła się tu pojawić dobrych kilkanaście tygodni temu. Odrabiam zatem zaległości już niemal na sam koniec podsumowania płyt wydanych w 2014 roku.

Pierwsze dźwięki EP-ki od razu kierują myśli w stronę grup takich jak Tool. No dobrze, może nie są to aż tak pokręcone klimaty, atmosfera nie jest tak gęsta i ponura, a całość brzmi dość przyjemnie, a to słowo, którego w kontekście muzyki Tool raczej się nie używa, ale zdecydowanie jakieś pokrewieństwo można wyczuć. Co więcej, nie jest to tak do końca przypadkowe skojarzenie. Basistą Lesser Key jest Paul D’Amour, były członek grupy Tool, który grał na wczesnej EP-ce zespołu oraz na debiutanckiej płycie – Undertow. To zresztą ciekawa sprawa, bo D’Amour opuścił tę kapelę, gdyż chciał iść w innym muzycznym kierunku, a po niemal 20 latach nagrywa album, który jest wyraźnie kierowany do fanów jego byłej formacji. No ale nikt nigdy nie powiedział, że trzeba się przez całe życie trzymać raz podjętej decyzji.

Otrzymujemy zatem sześć kompozycji trwających w sumie 25 minut. Wystarczająco, żeby dobrze zapoznać się z kierunkiem obranym przez zespół. Pięć pierwszych utworów wprowadza nas w dość przytłaczający nastrój, ale niepozbawiony elementów sprawiających, że całość brzmi przystępnie. Z jednej strony jest dosyć ponuro, momentami ciężko, ale jednocześnie jest to muzyka, która może trafić w gusta masowego odbiorcy. Może nie masowego odbiorcy muzyki w ogóle, ale na pewno muzyki rockowej. Idealnie dobrano kompozycję otwierającą EPkę. Intercession zaczyna się nieco tajemniczo, rozkręca się stopniowo, a chłód początkowych fragmentów całkiem nieźle łączy się z chwytliwym refrenem i kontrolowanym chaosem warstwy instrumentalnej pod koniec utworu. Ten numer daje dość dobre pojęcie o tym, jak będą brzmiały kolejne kompozycje. Nie znajdziemy tu raczej efektownych popisów instrumentalnych, całość opiera się na mozolnym tworzeniu atmosfery. Czasami prym wiedzie w tym perkusista Justin Hanson, który wcale nie musi okładać zestawu jak wariat, żeby napędzać Parallels. Gitara Bretta Fangera jest często nieco schowana w miksie, jakby zdławiona, ale to sprawia, że zespół brzmi intrygująco. Nie jestem pewny, czy do końca odpowiada mi śpiew na tej EPce. Andrew Zamudio przypomina mi trochę brzmieniem swojego głosu i sposobem śpiewania wokalistę Deftones, z drugiej strony czasami mam wrażenie jakbym słuchał Chestera Benningtona, może nie tyle pod względem barwy, co samej melodii partii wokalnych. I chyba nie do końca mi to leży. Mam wrażenie, że te kompozycje bardziej trafiałyby do mnie, gdyby partiom wokalnym nadać nieco szorstkości i brudu. To zresztą mój zarzut – jeśli w ogóle można to nazwać zarzutem – do całej EP-ki. Brakuje mi tu odrobiny szaleństwa. Jest ciekawy klimat, czasami małe zaskoczenia, jak nieco mocniejsze przyłożenie pod koniec Folding Stairs, ale mam wrażenie, że środek ciężkości poszedł trochę zbyt mocno w kierunku wygładzonych melodii i ładnych wielogłosów. Jest chyba trochę zbyt bezpiecznie. Podoba mi się spokój w In Passing Through. Panowie pozwalają sobie na oszczędniejszy aranż, nieco psychodeliczny klimat i małe odpłynięcie, ale wrażenie psuje trochę znowu ten „piosenkowy” refren. Czasami pasuje, ale akurat w tym numerze można było sobie darować. Zresztą, co ciekawe, uwagę najbardziej przykuwa zamykający płytę kawałek Labile, który jest w zasadzie niespełna trzyminutowym outrem, prezentującym zupełnie inny muzyczny klimat niż reszta płyty. Myślę, że muzyka Lesser Key zyskałaby sporo, gdyby grupie udało się sprawnie połączyć tego typu brzmienia z twórczością, która dominuje w pozostałych pięciu utworach. W zasadzie to nawet nie miałbym nic przeciwko, żeby takie subtelne, hipnotyzujące, podparte elektroniką dźwięki były cechą dominującą w dorobku Lesser Key, ale na to chyba nie ma co liczyć.

To obiecujący start. Nie do końca odpowiada mi nieco zbyt „piosenkowa” forma całości i sądzę, że nieco szaleństwa i poważniejszy flirt z elektroniką i klimatami psychodelicznymi dobrze by zrobiły zespołowi. Ale wszystko przed nimi. Być może w tę stronę pójdą na kolejnych wydawnictwach. Na razie fani Tool, których ich ulubiony zespół zdecydowanie nie rozpieszcza nadmiarem muzyki, dostali do rąk ciekawostkę w klimatach, które mogą ich zainteresować, choć mam wrażenie, że dla nich ten album może być nieco zbyt bezpieczny. Będę czekał na pierwszą dużą płytę Lesser Key. Mam nadzieję, że będą na niej nieco odważniejsi, ale te 25 minut – a zwłaszcza ostatnie 8 – daje nadzieję na to, że panowie postanowią nieco poeksperymentować ze swoim brzmieniem. Wtedy może to być jeden z ciekawszych zespołów poruszających się w tych muzycznych okolicach.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

sobota, 14 lutego 2015

Radio Moscow - Magical Dirt [2014]


Każdy, kto – tak jak ja – jest uzależniony od poznawania nowych zespołów i słuchania nowych płyt, wie dobrze, że znane marki i polecenia znajomych to jedno, ale czasem wszystkim rządzi po prostu przypadek. I często bywa, że te przypadkowo poznane kapele zostają z człowiekiem na dłużej. Nie znałem Radio Moscow. Nikt mi ich nie polecił, nie szukałem w Google spisu zespołów z rosyjskimi miastami w nazwie. Ale znam i uwielbiam szwedzko-francusko-amerykańską grupę Blues Pills i grzebiąc któregoś dnia w ich biografii, wyczytałem, że sekcja rytmiczna Blues Pills – basista Zack Anderson i obecnie były już perkusista Cory Berry (podobno przyrodni bracia) – grali kiedyś w zespole Radio Moscow. Sprawdziłem szybko, że grupa ta w 2014 roku wydała płytę. Chwilę potem okazało się, że obaj panowie od jakiegoś czasu z Radio Moscow nie grają, ale było już za późno – trzeba było dotrzeć do albumu. Na początek oczywiście kilka słów o kapeli. Radio Moscow to obecnie trio dowodzone przez wokalistę, gitarzystę (a na niektórych płytach także perkusistę) Parkera Griggsa, który jest jedynym stałym członkiem kapeli od początku jej istnienia, który przypada na rok 2003. Od 2007 roku grupa wydała trzy płyty studyjne i kompilację demówek nagranych przez Griggsa jeszcze przed powstaniem zespołu. Magical Dirt, bo taki tytuł nosi wydana w 2014 roku płyta z uroczym, niekoniecznie jadalnym, mocno psychodelicznym grzybkiem na okładce, to zatem czwarty album studyjny Radio Moscow.

Na początek trzeba zaznaczyć, że panowie są zakochani w latach 70. (i trudno im się dziwić). Grupa nie tylko brzmi jak zespół „z epoki”, ale i tak wygląda. Sądząc po brzmieniu wydawnictwa, postawiłbym całkiem sporą sumę (której, uprzedzam, nie mam) na to, że nagrywają też na sprzęcie „z epoki” i w dodatku na żywo, z ewentualnymi nielicznymi późniejszymi nakładkami. Już dynamiczny początek z trzema pełnymi energii, opartymi na świetnych riffach numerami pokazuje, że będziemy mieli do czynienia z klimatami creamowo-zeppelinowymi z sosem zztopowym i szczyptą stonera. Od razu słychać, że muzycy świetnie czują się w takich brzmieniach. Rozpędzają się i łoją pełnego energii rock n’ rolla aż miło, choć potrafią też złamać utwór i zwolnić, jak w połowie Rancho Tehama Airport. Po trzech dynamicznych numerach robi się spokojniej. Sweet Lil Thing to nawiązanie do brzmienia sprzed niemal stu lat. Tak, tak. To bardzo oszczędny, akustyczny numer, który klimatem zabiera nas do stanu Missisipi i sadza nas na rozpadającej się drewnianej werandzie jakiegoś starszawego bluesmana. Skoro Bonamassie wolno, to czemu nie im? To zresztą nie jedyny numer, w którym ten gitarzysta przychodzi mi do głowy, bo w instrumentalnej, akustycznej części Bridges mamy motyw, który – dałbym sobie uciąć na wszelki wypadek jakąś mniej potrzebną część ciała – słyszałem w wykonaniu Józefa B. Trzecia wycieczka w spokojniejsze, pół-akustyczne brzmienia i klimaty tradycyjnych pieśni bluesowych i folkowych czeka na nas na sam koniec płyty, w utworze Stinging, w którym gitara elektryczna stanowi cudowną, pyszną polewę na akustycznym torcie.

Wspomniane wycieczki w klimaty oszczędniejsze są jednak głównie pojedynczymi przerywnikami od ostrego, hardrockowego łojenia ze stonerowym posmakiem. To podobna muzyczna receptura jak w przypadku nieco młodszej grupy The Vintage Caravan, o której pisałem jakiś czas temu (i napiszę ponownie niedługo, bo młodzież z Islandii wkrótce wyda swoją drugą płytę). Czasami jest bardziej tradycyjnie i kompaktowo (Rancho Tehama Airport czy porywające i nieco zwariowane Got the Time), a czasami z wyskokami w stronę klimatów rocka psychodelicznego, jak w Gypsy Fast Woman, w którym zresztą przez dobrych parę minut panowie próbują ściemniać, że nazywają się Black Sabbath, czy w Before it Burns, które fantastycznie łączy sekcję rytmiczną rodem z najlepszych numerów dawnej grupy Carlosa Santany z porywającą partią gitary tworzącą niesamowity, bliskowschodni klimat. Before it Burns to numer, który z pewnością zrobiłby furorę na Festiwalu Woodstock w 1969 roku.

Przyznaję, że mimo wszystko mam dość ambiwalentne odczucia odnośnie do tego krążka. Z jednej strony wszystko to już gdzieś było, więc oryginalności w tym niewiele, a i sam zespół na swoich poprzednich płytach już te klimaty eksplorował wszerz i wzdłuż. Ale z drugiej strony – płyta brzmi wyśmienicie i słucha się jej naprawdę fantastycznie. Chyba już jakiś czas temu przestało mi przeszkadzać czerpanie całymi garściami z muzyki poprzednich dekad. Radio Moscow nigdy nie będzie tak znane jak Led Zeppelin, Cream czy Hendrix, ale ja bardzo chętnie przejdę się na ich koncert – teraz, za pięć czy nawet za dwadzieścia lat. Takiej muzyki po prostu chce się słuchać, nawet jeśli słysząc ją po raz pierwszy, tak naprawdę znamy ją już doskonale.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

czwartek, 12 lutego 2015

Spiders - Shake Electric [2014]


Zadziorne riffy gitarowe obecne, sprawna rockowa sekcja rytmiczna bezbłędnie napędzająca numery jest, klasyczne rockowe brzmienie w szybkich, pełnych ognia solówkach jest, solidna porcja odniesień do klasyków rocka także na miejscu, chwytliwe melodie, które ruszą z miejsca każdego fana rocka także w wystarczającej ilości, produkcja, która sprawia, że płyta brzmi, jakby była wydana w latach 70. – „tak, tak, tu jestem” – odhaczone. Nie będzie wielkim zaskoczeniem, jeśli napiszę, że zespół pochodzi ze Szwecji? Spiders zainteresowali mnie swoim udanym debiutem sprzed nieco ponad dwóch lat – Flash Point. Było szybko, dynamicznie, zadziornie. I tu w zasadzie niewiele się zmieniło, bo choć mam wrażenie, że kwartet brzmi nieco dojrzalej, to formuła nie zmieniła się w porównaniu z pierwszą płytą. Na Shake Electric też znajdziemy przede wszystkim szybkie, dynamiczne, przepełnione riffami rockandrollowe kompozycje.

Widziałem Spiders na koncercie w Warszawie. Na sali było może ze 40 osób, a grupa grała jako support przed Blood Ceremony. Przyznam, że przyjechałem wtedy specjalnie na support, bo gwiazdy wieczoru nawet za bardzo nie znałem. Nie wiem, ile osób z tej niezbyt licznej widowni było zaznajomionych z muzyką Spiders przed tamtym dniem, ale mam wrażenie, że pod małą sceną w Progresji nie było nikogo, kto by nie bawił się znakomicie podczas krótkiego występu Spiders. Grupa potrafi genialnie rozruszać widownię swoją dynamiczną muzyką, w czym niemały udział pełnej uroku, drobnej blondynki dzierżącej mikrofon w dłoni – Ann-Sofie Hoyles. Co jednak równie ważne, kapela świetnie radzi sobie także w studio. Shake Electric wręcz powala energią, ale jednocześnie brzmi bardzo klasycznie. To nie jest hard rock w stylu ostatnich kilkunastu lat, w którym wszystko brzmi jak na sterydach. Shake Electric to klasyczne brzmienie połowy lat 70. 33 minuty to może niezbyt dużo, ale wydaje się, że wystarczająco, by rozruszać słuchacza, ale nie zmęczyć. To 10 w większości szybkich numerów z mocno podkreślonym rytmem. Porównania? Powiedzmy, że na pewno coś dla siebie znajdą tu fani Kiss, UFO, wczesnego Bowie’ego i T. Rex, ale też Heart czy Joan Jett w różnych wcieleniach. Najbardziej wyróżnia się kompozycja Hard Times, bo to jedyny numer na albumie, w którym zespół porzuca dynamikę i szybsze tempo na rzecz bluesowego klimatu i oszczędniejszej, mniej drapieżnej aranżacji. Zamykające płytę War of the World to jedna z dwóch najdłuższych kompozycji na płycie, choć ledwo przekracza cztery minuty. Ale jest tu mimo wszystko trochę czasu na muzyczne odjazdy i odrobinę instrumentalnego szaleństwa. Ale pozostałe osiem kompozycji to czysty rockandrollowy ogień w wersji kompaktowej.

photo: Jakub "Bizon" Michalski
Choć w otwierających płytę numerach Mad Dog i Shake Electric słychać, że na płycie będzie mocno i głośno, to jednocześnie rzuca się też w uszy niesamowita melodyjność tego materiału. W zasadzie niemal każdy z numerów na Shake Electric mógłby być singlem i z powodzeniem buszować po falach radiowych, gdybyśmy tylko żyli w lepszej rzeczywistości, w której duże stacje chcą grać dobrego rocka, w dodatku także w wykonaniu mniej znanych zespołów, a nie wiecznie tych samych panów w wieku emerytalnym. Zwłaszcza numer tytułowy powala znakomitym riffem i niesamowitą chwytliwością, nic dziwnego zatem, że promował album. Nie wierzę, że znajdzie się jakikolwiek fan dynamicznego, melodyjnego hard rocka, który usiedzi spokojnie przy tym kawałku i po skończonym odsłuchu nie będzie chciał do tego numeru wracać. I takie odczucia towarzyszą mi w zasadzie przez całą płytę, choć w tej dość stałej formule znajdziemy czasem oprócz tradycyjnie przyjemnego rockowego czadu także pewne ciekawostki. Control ma niemal punkowe zacięcie i dynamikę dwuminutowych strzałów Motörhead, zaś w Give Up the Fight zaskakują smaczki w postaci chórków. Znakomity pomysł! Sekcja rytmiczna Spiders spisuje się na medal – zwarta, dokładna, wyraźna w miksie. Jest i cowbell! Ann-Sofie być może nie popisuje się tu szczególną wszechstronnością, ale to, co robi, wychodzi jej wyśmienicie. Ma w sobie bezczelność The Runaways wymieszaną z urokiem Elin Larsson z Blues Pills. Gitarzysta John Hoyles w każdym numerze serwuje jakiś z pozoru prosty, ale cholernie chwytliwy riff i ma masę roboty we wszystkich utworach. To stara dobra szkoła gitary. Bez zbędnych komplikacji czy przesadnych popisów, za to ze świetnym brzmieniem i energią, która natychmiast stawia na nogi.

W zalewie fantastycznych płyt wydanych w 2014 roku zupełnie przegapiłem premierę Shake Electric. Byłem przekonany, że krążek ma się ukazać na początku tego roku i dopiero po wizycie na facebookowym profilu zespołu odkryłem, że płyta już od dobrych 3 miesięcy jest na rynku. Ale jestem przekonany, że mimo tej wtopy i tak jestem w lepszej sytuacji od większości fanów rocka. Ja mimo wszystko wiedziałem, że ten krążek ma się ukazać i teraz mogę się nim już bez przeszkód cieszyć, a tymczasem całe masy potencjalnych fanów Spiders nigdy go nie usłyszą, bo zespół nie jest wielką międzynarodową gwiazdą. Ale może pewnego dnia szczęście się do nich uśmiechnie. Blues Pills od nowa przecierają szlak dla młodych rockowych grup z żeńskimi wokalami i bardzo życzę szwedzkim pajączkom, by podążyły za Blues Pills do świadomości szerokiej grupy odbiorców takiej muzyki.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

wtorek, 10 lutego 2015

Messenger - Illusory Blues [2014]


Messenger – nazwa może niezbyt oryginalna. Pewnie mogłaby zniechęcić niejedną osobę. W końcu skoro „posłańców” działa już w branży muzycznej wielu, to może i muzyka będzie równie nieoryginalna. Bzdury, panie! Gdybym tak myślał, przegapiłbym jedną z najciekawszych płyt wydanych w 2014 roku. Tak, mało znany kwintet z Londynu, zupełnie przegapiony przez większość portali zajmujących się muzyką rockową, nagrał absolutnie magiczną, zachwycającą aranżacjami płytę Illusory Blues. Nie znam historii tej grupy, nie wiem, na ile doświadczeni są tworzący ją muzycy. Ale już na debiutanckiej płycie Messenger osiągnęli niesamowity poziom w tworzeniu kompozycji, przekazywaniu emocji i budowaniu klimatu.

Zaczynają absolutnie cudownie. Pierwszy numer na płycie – The Return – to dość nieoczekiwanie bardzo spokojna rzecz. Przyzwyczailiśmy się, że w szeroko pojętej muzyce rockowej przyjęło się rozpoczynać album mocnym uderzeniem, numerem dynamicznym, wpadającym w ucho, chwytliwym – często singlem promującym wydawnictwo. Tymczasem The Return zaczyna się bardzo delikatnie, wręcz leniwie. Wokale przywodzą na myśl klasyczne płyty Wishbone Ash, instrumentalnie to bardzo przyjemny, ciepły klimat, mocno przyprawiony naleciałościami folkowymi. Intensywniej robi się dopiero pod koniec, gdy już zespół mocno się rozkręca, perkusista zwiększa intensywność swoich partii, wokalista „przyciska” nieco mocniej, a bardzo przyjemne tło robią organy. Skojarzenia z grupami łączącymi muzykę progresywną z delikatnymi folkowymi brzmieniami nie opuszczają mnie także przy drugiej kompozycji – Piscean Tide. Świetnie brzmią wielogłosy – słychać, że muzycy sporo pracowali nad idealnym zgraniem wokali, bo ich śpiewu słucha się tu naprawdę przyjemnie. Partie instrumentów smyczkowych wprowadzają pewną melancholię, choć dzięki podkładowi gitarowo-perkusyjnemu, całość pozostaje dynamiczna. Uspokojenie przynosi Dear Departure. Folkowe elementy giną gdzieś, do głosu dochodzi nieco przytłaczający klimat, wysokie, niemal histeryczne zaśpiewy, kojarzące się nieco z twórczością grupy Sigór Ros, a całość niesie dość monotonny motyw perkusyjny. Dodajmy do tego fragment, gdy instrumenty milkną, a my przez dobrą minutę słyszymy tylko upiorne dźwięki, niczym odgłosy nawiedzonego lasu. Muzycy Messenger potrafią budować nastrój i znakomicie czarować swoją muzyką. Po niespełna dwudziestu minutach Illusory Blues mają mnie w stu procentach po swojej stronie. Po tak znakomitych trzech kompozycjach na otwarcie albumu nie mam już wątpliwości, że trafiła się perełka.

Nie ma szans na to, by schrzanili to w drugiej połowie albumu. Nie po tak znakomitym początku. The Perpetual Glow of a Setting Sun absolutnie genialnie kołysze wspaniałą partią gitary, zachwyca wstawkami instrumentów klawiszowych, buja leniwym rytmem wybijanym przez perkusję i powala pięknym nastrojem tworzonym przez partie smyków. No i do tego wokale. Choć w kontekście tej muzyki może się to wydać dziwne, ale w tym numerze słyszę pewne podobieństwa do głosu Chrisa Cornella. To zupełnie inny gatunek, inny sposób użycia głosu, ale w pewnych rejestrach nie mogę oprzeć się wrażeniu, jakbym słuchał wspomnianego wokalisty ze Stanów, który nagle postanowił porzucić ostre rockowe łojenie i zajął się graniem z nieco innej bajki. Najdłuższy numer na płycie, dziewięciominutowe Midnight, zaskakuje. Na początku znowu trochę sielsko, z lekko wycofanymi, wysokimi i delikatnymi wokalami, ale po chwili wchodzi prosty motyw, który aż podrywa na nogi i nie pozwala usiedzieć spokojnie. A potem przyspieszają… i znowu hipnoza, i znowu tajemnicze odgłosy w tle, i robi się dynamiczniej, ciężej. A potem znowu powrót do brzmień akustycznych i oszczędniejszej aranżacji. Już do końca kompozycji muzycy będą żonglować klimatem, dozować nam intensywność brzmienia. Pewnie nie każdemu do gustu przypadną z pozoru nie pasujące do całości kompozycji wokale we fragmencie drugiej części utworu – wysokie, mało dynamiczne, nieco zawodzące, trochę w stylu Radiohead. Ale o dziwo sprawdzają się. Pewnie na dłuższą metę taki śpiew byłby dla mnie męczący. W tym kilkudziesięciosekundowym fragmencie raczej wzbudza zainteresowanie, niż irytuje. Midnight to wspaniała huśtawka nastrojów. Być może nieco chaotyczna i trudna do ogarnięcia, ale niezwykle intrygująca. Dużo przystępniej jest w numerze Somniloquist. Znowu delikatnie, akustycznie, spokojnie i bardzo chwytliwie. Numer buja od pierwszej sekundy, zachwyca wspaniałym połączeniem pozornej prostoty z bogactwem aranżacyjnym. Brzmi niby jak pieśń ogniskowa, ale ile tam się dzieje w tle! I do tego absolutnie fantastyczna partia gitary – instrumentu, który teoretycznie prowadzi całą płytę, ale jednocześnie nie jest nadużywany do popisów solowych. Tutaj przez chwilę gitarzysta grupy może wyrzucić z siebie wszystkie emocje trzymane na wodzy przez poprzednie 38 minut krążka. Po pięknym, ale trudnym w odbiorze Midnight, Somniloquist jest genialną odmianą. Niby prostą w strukturze, ale siła tej kompozycji tkwi właśnie w prostocie tego numeru i absolutnie fantastycznej aranżacji, która ten prosty pomysł ubiera w dźwięki i tworzy z nich coś niezwykłego. Zamykające krążek Let the Light In cudownie wycisza, choć gdy wydaje się już, że album dogaśnie delikatnie spokojnymi akustycznymi dźwiękami, panowie zaskakują wspaniałym, dynamicznym folkowym motywem na zakończenie. Noc kupały, ognisko, wianki na głowach, długie białe szaty i tańce wokół ogniska. Takim klimatem żegna nas niespodziewanie zespół Messenger.

Czasami na wielką przyjemność trzeba trochę poczekać. Nie zawsze dlatego, że długo nadchodzi. Bywa tak, że ta przyjemność jest już gdzieś obok, bliżej lub dalej, a my nie mamy o niej pojęcia. Płyta Illusory Blues ukazała się wiosną. Ja poznałem ją niemal dziesięć miesięcy po jej premierze. Żałuję, że tak późno, bo mimo, że w 2014 wyszło mnóstwo wspaniałych płyt i zdecydowanie było czego słuchać przez cały rok, czuję, że coś traciłem, nie znając wcześniej tego albumu i to chyba będzie dla tej płyty najlepsza rekomendacja. Messenger to jeden z najbardziej obiecujących nowych zespołów szeroko pojętego rocka. Oby na kolejnych płytach czarowali równie pięknie i skutecznie. Płyty Illusory Blues nie można… powtarzam… NIE MOŻNA przegapić!


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

sobota, 7 lutego 2015

Eden Circus - Marula [2014]


Kolejne z późnych odkryć w temacie płyt wydanych w 2014 roku przyszło z całkiem bliska, bo z niemieckiego Hamburga. I to jedno z tych odkryć, które zapowiadało się dobrze już po obejrzeniu bardzo klimatycznej okładki. Czasami widzisz projekt zdobiący album i mniej więcej masz już w głowie dźwięki, których możesz spodziewać się po włączeniu płyty. Oczywiście bywa tak, że okładka jest zwodnicza, ale jednak w większości przypadków pomyłek nie ma. Tak było i tym razem. Spodziewałem się dość stonowanego, ponurego brzmienia i sporej dawki hipnotycznych klimatów przyprawionych melancholią i mrokiem – przynajmniej częściowo to właśnie otrzymałem. Przedstawiam debiut niemieckiej grupy Eden Circus – płytę Marula.

Jedną z większych zalet tego krążka jest to, że mimo wspomnianego posępnego, ciężkiego klimatu, całości naprawdę słucha się bardzo dobrze i bez wrażenia, że z każdym kolejnym numerem dźwięki coraz bardziej męczą swoim ciężarem. Owszem, na krążku panuje muzyczny chłód, raczej nie znajdziemy tu oznak przebojowości czy jakichkolwiek śladów tradycyjnej struktury zwrotkowo-refrenowej, ale o dziwo ta nieprzystępność nie wpływa na komfort odsłuchu. Przyznaję, nie jest to pewnie najbardziej odkrywcze granie na świecie. Początek krążka skojarzył mi się z mieszanką chłodu i melancholii Sigur Rós i melodyki ostatnich dokonań Anathemy. Czasem zaplącze się fragment w stylu starego Opeth („wrzeszczane” wokale nawet pasują w paru miejscach, co zresztą jeszcze bardziej kojarzy się ze szwedzkim zespołem), jak w Comfort, chwilami – głównie w momentach spokojniejszych – trochę tu wspomnianej Anathemy (fragmenty Devoid of Purpose), natkniemy się na ślady Toola czy nawet Alice in Chains (Arc to w zasadzie połączenie mrocznego klimatu tych pierwszych z wokalami lekko nawiązującymi do tych drugich), a i trochę dźwięków w stylu Linkin’ Park też trafimy tu i tam (parę fragmentów A Desert in Between czy „refren” 101). To osobliwa mieszanka, ale sprawdza się całkiem dobrze. Dzięki temu po dość intensywnych utworach z początku płyty, mamy czas na złapanie oddechu przy wspomnianym już Arc czy ponownie bardziej stonowanym, „płynącym” Summon a Ghost. W tym drugim są mocniejsze fragmenty, głośniejsze i bardziej treściwe gitary oraz bardziej intensywne wokale, a nawet wrzaski, ale dzięki wyciszeniom następującym co jakiś czas, całość „wchodzi” o wiele łatwiej i nie powoduje znużenia natężeniem dźwięku. Muzycy oferują coś zarówno zwolennikom mocniejszego uderzenia, jak i tym, którzy najwyżej cenią sobie klimat. Do mnie w tym wypadku chyba najbardziej przemawiają numery oparte na klimacie i wyciszeniach, takie jak Arc czy A Shore of Uncertainty. Znakomicie słucha się zamykającego płytę Playing You, który z wyjątkiem krótkiego przyłożenia gdzieś w szóstej minucie, płynie niepozornie, wkręca coraz mocniej stałym rytmem i powtarzającymi się motywami, i przypomina coś, co mógłby nagrać zespół Riverside, gdyby zmniejszyć zawartość chwytliwych partii gitary w muzyce polskiej grupy o jakieś 75%. Naprawdę będę musiał zrewidować swoją opinię na temat niemieckiej muzyki rockowej i metalowej, bo w 2014 roku wyszło za naszą zachodnią granicą kilka albumów, które obalają moją teorię, jakoby Niemcy grali bez finezji i „kwadratowo”. Kwintet z Hamburga ma „czuja” do tworzenia bardzo ciekawego, nieco tajemniczego klimatu. Nie łupie od szablonu, to wszystko jest robione z głową, no i naprawdę świetnie brzmi. Produkcja to też jedna z zalet tej płyty. Z jednej strony udało się zachować ten nieco duszny, ponury klimat, z drugiej – gdy robi się trochę mocniej, to w temacie gitary jest bardzo gęsto i soczyście. Bębny chodzą pięknie, brzmią naturalnie, a mocniejsze uderzenia czuć każdym organem wewnętrznym. Wokalnie też jest niezwykle wszechstronnie. Czasami mamy zaśpiewy niemal żywcem wyjęte z jakichś radiowych nu-metalowych hitów sprzed kilkunastu lat, innym razem rasowy metalowy wrzask, ale przez większość czasu wokale są całkiem „tradycyjnie” i świetnie wpasowują się w nastrój całości.

Przed powstaniem debiutanckiej płyty grupa przez kilka lat szlifowała materiał. To słychać. Marula to album z twórczością przemyślaną – zupełnie nie czuć, że to ich debiut płytowy. Grają muzykę w sumie niezbyt łatwą, która mimo wszystko dość swobodnie „wchodzi”. To chyba ich największa siła. Z jednej strony nie idą na łatwiznę i nie brną w oczywistości, a jednocześnie ta dziwna mieszanka ciężaru, tajemniczości i melancholii sprawdza się. Przy ich nazwie w Internecie można znaleźć dopiski: „post rock”, „post metal”, „prog metal”, „alternative rock”. Zupełnie nie wiem, jak po swojemu określić to, co prezentuje nam Eden Circus. Przedrostki „post” i „alternative” przed nazwą gatunku zawsze były dla mnie tajemnicą i do dzisiaj nie wiem, o co tak naprawdę w nich chodzi. Zaufam wszechwiedzącemu Internetowi, że faktycznie jest to jakaś mieszanka wyżej wymienionych „szufladek”. Jakby tego nie nazwać, warto zwrócić na nich uwagę. Wielu dużych i tych jeszcze większych w muzyce rockowej i metalowej wydaje wciąż swoje albumy, które z miejsca trafiają do milionów słuchaczy za sprawą magii nazwy i często niestety tylko ta magia nazwy zostaje. Tymczasem zespoły zupełnie nieznane wydają powalające płyty, których niemal nikt nigdy nie usłyszy. Sprawiedliwe to jak sędziowanie na ostatnich mistrzostwach świata w piłce ręcznej, ale mimo wszystko daje to nadzieję, że wbrew temu, o czym bredzą uzależnieni od wszelkich „złotych przebojów” i innych mediów (także takich z gwiazdami w nazwie), wciąż ukazuje się mnóstwo dobrej muzyki, której warto szukać i którą warto się dzielić.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

środa, 4 lutego 2015

Xposure - The Tides the Waves [2014]


Pozory czasem mylą. Krakowską kapelę Xposure i jej twórczość poznałem w zeszłym roku, gdy zespół grał jako support przed gwiazdami polskiej sceny rockowej, grupą Riverside. Przy takim koncertowym towarzystwie należałoby spodziewać się, że Xposure grać będzie szeroko pojętego rocka progresywnego (lub to, co u nas za rock progresywny często uchodzi), tym bardziej, że wydanie ich debiutanckiego krążka wspierał Rock Serwis, który znany jest raczej ze wspierania właśnie artystów sceny artrockowej i progresywnej. A tu niespodzianka. Xposure na swojej pierwszej płycie gra pełnego energii, nieprzekombinowanego rocka. W dodatku robi to całkiem sprawnie, choć przyznam, że nie potrafię jednoznacznie ocenić tego wydawnictwa.

Co podoba mi się na The Tides the Waves? Przede wszystkim partie gitary lidera zespołu i głównego kompozytora, Filipa Wyrwy. Czasami gra mocniej, bardziej klimatycznie, innym razem dość prosto i dynamicznie, ale w obu przypadkach spisuje się bardzo dobrze. Podoba mi się także energia niektórych kompozycji. To zazwyczaj nie jest przesadnie skomplikowane granie, raczej luzacki, dynamiczny hard rock oparty na prostej strukturze, czasami zahaczający o klimaty funkowe (The Tides the Waves i Venus), innym razem bardziej klasyczny w formie (Step into My Room). Ale jest dynamicznie, a do tego cała trójka instrumentalistów wie, do czego służą ich instrumenty. Podoba mi się to, że od czasu do czasu na pierwszy plan na moment wychodzi basista Filip Kuźmiński. Nie są to partie wirtuozerskie, zapierające dech w piersi, ale miło, jeśli czasami basista przypomni, że też jest ważną częścią rockowej kapeli, a na tym krążku przypomina dość często. The Tides the Waves składa się w większości z kompozycji niezbyt złożonych, ale według mnie najlepszym utworem prezentującym brzmienie, do którego grupa powinna dążyć w przyszłości, jest ostatni numer – Nine Days. Zdecydowanie najdłuższy na płycie, bo trwający ponad 7 minut. Jest trochę wolniej niż zazwyczaj, ale ciężko, a mocny rytm perkusyjny i brudna gitara wciągają coraz bardziej z każdą minutą. Świetnie spisuje się tu także wokalistka Agnieszka Mazurek. Do tego prawdziwą ozdobą jest znakomita partia gitary gdzieś w połowie utworu. Lubię na tym albumie także te momenty, gdy zespół zwalnia na moment i ujmuje nieco z ciężkości i dynamiki. Może kompozycje takie jak Where Do We Come From, As Midnight Spreads czy Either nie porażają nowatorstwem i nie są w żaden sposób odkrywcze, ale słucha się ich bardzo przyjemnie.

Z czym więc mam problem? A właściwie dwa lub trzy problemy… Po pierwsze – nie słyszę tu kawałka, który mógłby być „hitem”. Ja wiem, że przebój to słowo, które się źle kojarzy i w pewnych podgatunkach muzyki rockowej nie ma co sobie tym głowy zawracać. Ale jednak jeśli grupa gra żywiołowego, dynamicznego hard rocka, to przydałyby się ze 2-3 kawałki, które natychmiast podrywałyby ludzi i które po jednym odsłuchu zostawałyby w głowie. Tu, mimo paru naprawdę dobrych numerów, takiego przeboju nie słyszę. No dobrze, As Midnight Spreads jest dość chwytliwe i w sumie było naturalnym kandydatem do promocji albumu. Inna sprawa, że chyba jedynym, który posiada tak spory „hiciarski” potencjał. Druga kwestia to wokal Agnieszki. I tu w zasadzie ciężko się czepiać, bo śpiewać umie i słychać, że dobrze czuje się w takich muzycznych klimatach, ale nie w każdym wydaniu taki rodzaj wokalu do mnie trafia i to już chyba bardziej kwestia mojego prywatnego gustu niż ewentualnych niedostatków głosowych wokalistyki. Gdy śpiewa w sposób bardziej stonowany, jak w najspokojniejszej kompozycji na krążku, bardzo urokliwej i świetnie bujającej balladzie Either, słucham jej z wielką przyjemnością. Podobnie w bardziej żywiołowych numerach, gdy nie idzie „na maksa”. W Until the Morning Birds czy As Midnight Spreads znakomicie współgra z instrumentalistami. Ale w kompozycjach, w których wchodzi w mocniejsze tony, czuję, że nie brzmi to do końca tak, jak powinno i mam wrażenie, że w dużej mierze jest to efekt realizacji nagrań, co prowadzi nas do trzeciego i największego problemu, jaki mam z tym albumem. Wiem, że płyta miała brzmieć „żywo” i naturalnie. Ale według mnie brzmi jak dobrej jakości demo i chyba to w dużej mierze nie pozwala mi się wgryźć w ten krążek. Uważam, że gdyby ten materiał został inaczej wyprodukowany, efekt byłby o wiele korzystniejszy. Zdaję sobie sprawę, że w przypadku początkującego zespołu bez wsparcia wytwórni trudno wymagać produkcji na najwyższym poziomie. Istnieje też oczywiście prawdopodobieństwo, że o takie brzmienie zespołowi chodziło, w końcu każdy ma swoje upodobania. Mnie się brzmienie tego albumu nie podoba i mimo wielu odsłuchów nie jestem w stanie przyzwyczaić się do niego.

Mimo tego, co napisałem powyżej, The Tides the Waves to obiecujący start dla Xposure. Jestem przekonany, że jeśli jakiś wydawca da im szansę, trochę czasu w studio i producenta, który będzie w stanie sprawić, że brzmienie będzie miało odpowiednią głębię, a wokale będą brzmiały dobrze bez względu na to, czy są delikatne i stonowane, czy głośne i zadziorne, to Xposure nagrają naprawdę dobry rockowy krążek, z którym trafią do sporej rzeszy ludzi. The Tides to Waves to solidny debiut z paroma niezaprzeczalnymi zaletami i dwiema-trzema wadami, które nie do końca są winą zespołu, a w dodatku nie są niemożliwe do wyeliminowania przy okazji następnego albumu. Ja im kibicuję i mimo wszystko zachęcam do zapoznania się z The Tides the Waves, bo jest w tym zespole potencjał, a i na samej płycie – mimo przeszkadzającej mi produkcji – jest na pewno kilka numerów godnych uwagi. Jeszcze mocniej zachęcam do złapania ich na żywo, bo w wersji koncertowej brzmią według mnie dużo lepiej niż na debiucie.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

poniedziałek, 2 lutego 2015

Steve Rothery - The Ghosts of Pripyat [2014]


Rozsiądź się wygodnie w fotelu, włącz przycisk „play” (uwaga, jeśli nie masz pilota, należy najpierw wcisnąć „play”, bo inaczej rozsiadanie się jest zupełnie bez sensu) i delektuj się. Masz na to niemal godzinę. Kolejne 55 minut upłynie ci pod znakiem fantastycznych doznań słuchowych i pięknego brzmienia gitary. Płyty solowe znanych gitarzystów niosą ze sobą pewne ryzyko, zwłaszcza jeśli są to albumy instrumentalne. Często niby wszystko jest ładne i przyjemne, ale brakuje emocji, a w zamian dostajemy jedną wielką popisówkę. Nie w tym przypadku! Steve Rothery, gitarzysta Marillion, w końcu wydał swoją pierwszą prawdziwą studyjną płytę solową i chyba należy uznać, że zwlekanie z tym krokiem mogło być niezłym pomysłem. Wydał, kiedy uznał, że ma coś, co warto przedstawić światu. Miał rację. Uwagę zwraca już okładka. Właściwie to wygląda jakoś tak… znajomo. Jak typowe polskie blokowisko straszące wielką płytą, starymi huśtawkami na obskurnych placach zabaw i koszmarnymi betonowymi sklepami z „typową panią Grażynką”, która niezmiennie w tym samym plastikowym czepku na głowie sprzedaje od 40 lat wędlinę i „chlebuś”. Tylko ludzi na ulicach jakby brak. To Prypeć – miasto-widmo, ewakuowane w całości po awarii elektrowni w Czarnobylu i od tamtej pory całkowicie opuszczone. Prawdziwe miasto duchów. To smutny, wręcz przerażający widok. W pewnym sensie ten smutek i melancholia obecne są także w muzyce zawartej na The Ghosts of Pripyat.

Na album składa się siedem instrumentalnych numerów, w których oczywiście dominuje brzmienie gitary, ale na pewno nie jest to płyta „popisowa”. O tym, że Rothery potrafi wyczarować nieziemsko piękne melodie za pomocą swojego instrumentu, wie chyba każdy fan rocka z jakimkolwiek słuchem muzycznym i odrobiną gustu. Marillion można lubić lub nie (aczkolwiek lepiej lubić…), ale geniuszu Rothery’emu odmówić się nie da. Gdyby nie on, pewnie nie byłoby Riverside, nie byłoby Collage, nie byłoby w końcu zapewne Porcupine Tree, którego lider – Steven Wilson – pojawia się w kompozycji Old Man of the Sea i gra absolutnie cudowną partię gitary. Zresztą cały numer zachwyca bardzo oszczędnym klimatem, znakomicie rosnącą intensywnością brzmienia oraz świetnymi wstawkami basu Yatima Halimiego i klasycznym progrockowym współbrzmieniem gitary i klawiszy. Niemal 12 minut absolutnie fantastycznych doznań słuchowych. To numer, który pokocha każdy fan niezwykle popularnej w Polsce w środowisku fanów muzyki progresywnej grupy Airbag, bo nie da się ukryć, że gitarzysta norweskiej formacji Bjørn Riis – o którego solowej płycie także niedawno pisałem – prezentuje podobny styl gry i porusza się po zbliżonych rejonach na mapie muzycznych emocji. Pisałem o tych, których nie byłoby, gdyby nie Rothery. Rothery’ego pewnie nie byłoby, gdyby nie Steve Hackett – legendarny gitarzysta klasycznego składu Genesis. I on także pojawia się na The Ghosts of Pripyat, ozdabiając brzmieniem swojej gitary wspomniane już Old Man of the Sea, ale także otwierający krążek numer Morpheus – błyskawicznie upływające osiem minut wypełnione wspaniałymi „dźwięzażami” (w tym miejscu ujawniają się moje słowotwórcze zapędy). O takim utworze marzyłem przy okazji wydania pewnej zeszłorocznej płyty z bezkresną rzeką w tytule… Można się domyślać, że gościnny udział mistrza Hacketta był dla Rothery’ego źródłem olbrzymiej radości. Aż chciałoby się, żeby panowie nagrali razem całą płytę, ale nie wiem, czy ktokolwiek zniósłby tyle gitarowego piękna przez dłuższy czas. Może lepiej pozostać przy takich pojedynczych smaczkach.

Podobają mi się przyjemne orientalizmy w Kendris, które w połączeniu z nieco „plemiennym” motywem perkusyjnym i pewną lekkością czy nawet skocznością tego numeru, tworzą bardzo ciepły, niemal radosny klimat, co jest miłym urozmaiceniem na tej dość spokojnej i melancholijnej płycie. White Pass oferuje w pierwszej części dźwięki lekko knopflerowskie, zahacza o klimaty amerykańskich bezdroży i niemal można wyobrazić sobie historię opowiadaną tu bez słów. Zaskoczeniem jest druga część tego utworu, która przynosi powtarzający się motyw gitarowy i trochę mocniejsze brzmienie. To jedna z tych kompozycji, które hipnotyzują powracającymi motywami i wciągają coraz intensywniejszymi dźwiękami. Wspomniana druga część to także jeden z niewielu momentów, kiedy robi się nieco głośniej i mocniej, choć warto zauważyć, że w większości kompozycji przez dłuższą lub krótszą chwilę muzycy serwują nam zintensyfikowane doznania dźwiękowe. Tak jest na przykład w Yesterday’s Hero, które przez większość czasu koi delikatną melodią, ale w drugiej części nabiera intensywności, łącząc floydowe melodie z motywem gitarowym, który brzmi niezwykle… „szkocko”. Bardzo ciekawe jest Summer’s End, które rozpoczyna się niezwykle delikatnie i niemal sielsko, lecz w drugiej części nabiera rozpędu, a zamiast delikatnych muśnięć strun, słyszymy ognistą partię „elektryka” i znakomicie uzupełniające gitarę, wycofane nieco w miksie organy. Aż trochę szkoda, że nie zaproszono ich na moment na pierwszy plan. Podobnie zresztą jak w zamykającym krążek utworze tytułowym, który aż prosi się o dalsze rozwinięcie gitarowo-organowe. Ale może myślę zbyt mocno w kategoriach hardrockowych, a to przecież płyta, która z klasycznym, ognistym hard rockiem nie ma wiele wspólnego, poza użytym instrumentarium.

Chyba jedyną rzeczą, która nieco przeszkadza mi na tym krążku, jest pewna przewidywalność. Większość kompozycji płynie według zbliżonego schematu – niezwykle spokojne, „senne” rozpoczęcie, mozolne budowanie klimatu i długie rozwinięcie, a następnie coraz większa intensywność bliżej końca utworu. Ale to chyba jedyny poważniejszy minus tego albumu. Rothery gra wybornie, sławni goście bardzo przyjemnie zaznaczają swoją obecność, zaś zespół towarzyszący gitarzyście może nie powala nas technicznymi fajerwerkami ani zapierającymi dech w piersi partiami solowymi, ale zapewnia solidne „tło”. Nie przeszkadza też brak wokalu. Łatwiej skupić się na partiach instrumentalnych, a i miło usłyszeć Rothery’ego w takiej odsłonie. Nie ukrywam, że mój organizm toleruje wokale Steve’a Hogartha tylko w pewnych dawkach i mimo tego, że bardzo gościa szanuje i są takie nagrania „obecnego” Marillion, które bardzo cenię, a w niektórych przypadkach nawet uwielbiam, to jednak na dłuższą metę nie potrafiłem wgryźć się w „post-rybną” twórczość tej grupy. The Ghosts of Pripyat mój organizm toleruje za to z łatwością i jeśli mam być szczery, to będę do tej płyty wracał częściej niż do któregokolwiek z krążków zespołu na M z ostatniego ćwierćwiecza. To jest świetne wydawnictwo dla tych, którzy Rothery’ego mogliby słuchać bez końca, ale właśnie niekoniecznie w połączeniu z obecnym wokalistą jego macierzystego zespołu, co oczywiście zapewne nie przeszkodzi także wiernym fanom tej grupy zachwycać się tym albumem. W końcu ważniejsze od tego, czego (lub kogo) na nim nie ma, jest to, co i kto na nim jest. Jest Rothery, jego cudowna gitara i wyjątkowa zdolność do tworzenia i grania wspaniałych melodii. A to dużo… bardzo dużo.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji