wtorek, 26 stycznia 2016

Witchcraft - Nucleus [2016]



Nie przemęczają się specjalnie panowie z Witchcraft. Choć zespół wchodzi w 16. rok wspólnego grania działalności pod tym szyldem, w sklepach ukazuje się dopiero piąty jego krążek, w dodatku pierwszy od kapitalnego Legend, które wyszło przecież już niemal 4 lata temu. To właśnie Legend zwróciło na Szwedów moją uwagę, bo wydanie tamtego albumu zbiegło się mniej więcej w czasie z początkiem mojego zainteresowania klimatami stoner/doom rockowymi. Jednak wielu starszych stażem fanów Witchcraft narzekało wtedy, że zbyt mocno odeszli od właśnie takich stonerowych i doomowych początków i za bardzo zmierzają w kierunku tradycyjnego hard rocka. Opinie tej grupy fanów będą zapewne zgoła inne teraz, przy okazji premiery Nucleus, bo piąty krążek formacji ma muzycznie znacznie więcej wspólnego z pierwszymi albumami niż ze wspomnianym Legend.

Trudno było tak naprawdę przewidzieć, w którą stronę mogą pójść tym razem, bo tradycyjnie już doszło do przetasowań w składzie i z niedawnego kwintetu (wcześniej kwartetu) zrobiło się trio, w dodatku jedynym stałym punktem w grupie znowu jest wokalista/gitarzysta Magnus Pelander. Sekcja rytmiczna to po raz kolejny nowe twarze. Punktami kulminacyjnymi płyty są niewątpliwie dwie zdecydowanie najdłuższe kompozycje – Nucleus (14 minut) i Breakdown (16 minut). Utwór tytułowy rozpoczyna się naprawdę pięknie. Spokojne gitarowe otwarcie, kapitalne tło, melancholijny klimat – płynie to znakomicie. I nawet, gdy po kilku minutach robi się coraz dynamiczniej i coraz gęściej aranżacyjnie, wciąż czuję, że właśnie tego oczekiwałem po tej płycie, że to jest ten Witchcraft, który najbardziej lubię. Tylko, cholera, jak oni chcą to ciągnąć przez 14 minut? No właśnie… Tu jest pewien problem. O ile nagłe zburzenie tego narastającego klimatu i „restart” utworu w siódmej minucie jakoś ujdą (wyszło może mało zgrabnie, ale i tak nie do końca wiedziałem, czy to wszystko dokądś będzie zmierzało), to już nieco monotonne zakończenie po prostu mnie męczy. Sam motyw ciekawy, ładnie buja, zaśpiewy prawie jak u nawiedzonych mnichów z depresją plus kobiece wokalizy, które ładnie ozdabiają całość, a dodatkowo na początku tego motywu pięknie gra gitara i brzmi to naprawdę fantastycznie… ale przez 7 minut? Serio? Jeszcze zrozumiałbym, gdyby to był utwór zamykający płytę, ale to nawet nie jest jeszcze jej połowa. Niestety drugi z „długensów” grzeszy w podobny sposób. Początek fantastyczny, niemal jak ścieżka dźwiękowa do pierwszego sezonu Detektywa. Jest tajemniczy, intrygujący klimat, nikt się nigdzie nie spieszy, jest cudownie, aż ciarki przechodzą. I tak przez 7 minut. A potem wchodzi ciężki, powoli riff, który kompletnie nie pasuje do tego, co było przed chwilą, a w dodatku wlecze się do samego końca utworu i płyty, czyli przez 8 minut. Ja wiem, doom – powtarzanie motywów, hipnoza, wczuwanie się w zapętlone riffy i takie tam. Nie, wybaczcie, mnie to jednak nie bierze w tym przypadku.

I tak jest w dużej mierze z całą płytą – są tu chwile absolutnie fantastyczne, lecz także momenty, kiedy myślę sobie, że to wszystko jest zbyt wymęczone i zwyczajnie niepotrzebne. Zaczyna się kapitalnie, bo Malstroem wchodzi z fantastycznym, ciężkim i klimatycznym motywem, który wiedzie ten numer przez pierwsze 3 minuty. Nisko, mocno i cholernie melodyjnie. Potem robi się może nieco chaotycznie, ale ten ponury, ciężki klimat pozostaje przez cały ośmioipółminutowy utwór. Być może najbardziej przystępnym i tradycyjnie hardrockowym numerem jest, co zrozumiałe, pierwszy singiel czyli The Outcast – dobry rytm, gęste gitary, nieco bardziej tradycyjna struktura oraz kapitalne wypełnienia fletu. To w zasadzie dwa krótsze, luźno powiązane ze sobą pomysły, bo oddzielone wyciszeniem niespełna trzyminutowe części w zasadzie w żaden sposób się nie łączą. Ale to największe nawiązanie do bardzo hardrockowej poprzedniej płyty, nic więc dziwnego, że właśnie ten numer spodobał mi się na Nucleus najbardziej. Obłędnie brzmi początek An Exorcism of Doubts, które ma tyle samo wspólnego z doomem, co z bluesem. Doom blues? Czemu nie. Płynie to świetnie przez pierwsze 4 minuty, gdy nagle przeskakujemy w klimaty dynamicznych numerów wczesnego Black Sabbath. Niby dalej jest przyjemnie, ale chyba wolałbym, żeby ten kawałek sunął sobie spokojnie jak w pierwszej części. I niby pod koniec faktycznie mamy powrót do klimatów z początku, nie wiem tylko po co był ten niespełna trzyminutowy przerywnik w środku – sam w sobie w porządku, ale kompletnie nie pasuje mi w tym numerze. Dobrze „żre” w jednym z krótszych utworów – To Transcend Bitterness. Motywy gitarowe szybko wpadają w ucho, całość brzmi niemal podniośle, choć pod koniec wkrada się trochę chaosu. Cudownie płynie też początek Helpless, choć potem mam wrażenie, że znowu zespół nie do końca wie, dokąd zmierza.

Na Nucleus jest kilka krótkich numerów (o paru już wspominałem), które miały chyba stanowić przeciwwagę dla bardziej złożonych i trudniejszych w odbiorze kompozycji, ale mam wrażenie, że niektóre z nich są tu nieco na doczepkę, bo takie Theory of Consequence (nieco ponad 2 minuty długości) w zasadzie kompletnie nigdzie nie zmierza. Nie przekonuje mnie też The Obsessed – coś się tu nie klei, jakbym słuchał kilku całkiem niezłych pomysłów na siłę łączonych ze sobą, żeby zrobić z tego jeden utwór. Jakiś potencjał w tym był, a końcówka z gęstymi gitarami brzmi bardzo smacznie, ale… no nie „trybi” mi tu coś ewidentnie.

W żadnym razie nie nazwę Nucleus słabą płytą. Ale to krążek, który najbardziej spodoba się fanom wczesnych nagrań Witchcraft – tych nieco mniej przystępnych, mocniej osadzonych w klimatach doomowych. Ci, którzy tak jak ja zaczynali swoją znajomość z tym szwedzkim zespołem od Legend, mogę mieć problemy z całkowitym przyswojeniem nowego materiału grupy. Są tu utwory naprawdę świetne, które powalają kapitalnym klimatem łączącym brzmienia stonerowe czy doomowe z tradycyjnym hard rockiem, psychodelią czy nawet folkiem, ale trudno mi zachować koncentrację przez cały czas trwania tej płyty, bo – po pierwsze – jest ona według mnie o dobrych kilkanaście minut za długa, a po drugie – czasami utwory są według mnie przedłużane mocno na siłę, tak jakby zespół koniecznie musiał próbować wkręcić słuchacza tymi niekończącymi się powtórzeniami. Ja jakoś tak średnio się w to wkręcam, więc z zachwytu nie padnę. Trochę szkoda, bo gdyby okroić nieco ten materiał, byłaby bardzo udana płyta, a tak to wyszedł album, który ma swoje świetne momenty, ale jako całość jest dla mnie męczący i ciężkostrawny. 69 minut? (A nawet 73 w wersji „deluxe”.) Panowie, po co? Na poprzednich płytach było najwyżej nieco ponad 50 i było bardzo przyjemnie. Komu to, panie, przeszkadzało?



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Nic dodać nic ująć. W pełni się zgadzam z tą recenzją, choć swojej na LU nie napiszę bo byłbym bardziej krytyczny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie też rozczarował ten album. Brzmieniowo i stylistycznie jest ok (wolę "The Alchemist" od "Legend"), ale pod względem kompozytorskim - najsłabiej w dotychczasowej dyskografii Witchcraft.

    OdpowiedzUsuń