czwartek, 18 lutego 2016

Wolfmother - Victorious [2016]



Dekadę temu wydawało się, że australijska formacja Wolfmother będzie zespołem, który stanie na czele nowej generacji rockmanów chcących stopniowo zajmować miejsce opuszczane przez odchodzące gwiazdy gatunku. Debiut grupy narobił sporo zamieszania i sprawił, że zrobiło się o niej głośno. Wielkie festiwale, gościnne występy przed legendami rocka, wywiady w magazynach. Wszystko niby szło idealnie, ale jeśli przez 4 lata po debiucie nie jest się w stanie wydać drugiej płyty, a w dodatku sypie się skład, to można zapomnieć o wielkiej sławie. Płyta Victorious to czwarty krążek w dorobku Wolfmother, choć tak naprawdę piąty, bo przecież solowy album lidera grupy Andrew Stockdale’a został zarejestrowany z myślą o wydaniu go pod szyldem Wolfmother. Późniejsza decyzje o zaprzestaniu działalności zespołu, a rok później o wydaniu kolejnej płyty znowu jako Wolfmother z innymi muzykami, dobitnie pokazują, jak wielki chaos panował w ostatnich latach w obozie formacji. Nazwa tak naprawdę nie ma już znaczenia. Wolfmother to obecnie Andrew Stockdale i muzycy, którzy akurat nawiną się, gdy kudłaty wokalista i gitarzysta postanowi ponagrywać. Postanowił niedawno, czego efektem jest Victorious.

Muszę przyznać, że początek płyty robi dobre wrażenie i sprawia, że już na wstępie odzyskuję nieco wiary w Stockdale’a. Krótkie, ale intensywne The Love That You Give (trochę w stylu pierwszych utworów Iron Maiden skrzyżowanych ze wczesnymi Sabbathami) oraz bardzo przebojowy singiel Victorious świetnie sprawdzają się w roli numerów, które mają wprowadzić słuchacza w klimat tej płyty. Co ciekawe, wspomniany numer tytułowy – singiel – jest najdłuższą kompozycją na albumie, choć liczy sobie zaledwie cztery i pół minuty. To mówi sporo o charakterze tego krążka. Nie znajdziemy tu dłuższych instrumentalnych odjazdów i skomplikowanych struktur. To płyta bazująca na rockowym ogniu, rockandrollowej energii i filozofii, że trzeba uderzać szybko i mocno, i znikać zanim słuchacz zacznie się nudzić. W trakcie 10 utworów zawartych na nowym albumie Wolfmother czasem wychodzi to lepiej, czasem niestety nieco gorzej, choć ta pierwsza grupa jest na szczęście znacznie liczniejsza. Warto zwrócić uwagę przede wszystkim na sabbathowe Gypsy Caravan, City Lights, które powinno się spodobać fanom amerykańskiego hard rocka z lat 80., oraz na Best of a Bad Situation, które nieodparcie kojarzy mi się z twórczością gwiazd pierwszej połowy lat 90. – Blind Melon czy Soul Asylum – i na Eyes of the Beholder, w którym obok wpadającego w ucho głównego motywu gitarowego mamy też całkiem przyjemne tło organowe.

Wpadki? Poważna jest jedna. Happy Face jest aż za proste, powtarzany ciągle refren irytujący, a jego tekst sprawdziłby się może w przypadku Justina Biebera, ale takim grupom jak Wolfmother fragmenty typu „everything falls into place when she puts on the happy face” po prostu nie powinny się zdarzać. Ja wiem, że rock n’ roll często polega na prostocie przekazu i nie zawsze musi traktować o czymkolwiek poważnym, ale litości… Na szczęście to jedyny fragment tej płyty, kiedy – mimo niedawnej wizyty kontrolnej u dentysty – odczuwam silny ból uzębienia. Nie do końca przemawia też do mnie Pretty Peggy, które brzmi jak coś, co mógłby nagrać Coldplay, a to źle… Co prawda byłaby to jedna z lepszych piosenek tego zespołu, ale chluba to żadna. Przyznam też, że to ciągłe śpiewanie lidera zespołu w wysokich rejestrach jest dość męczące na dłuższą metę. Ja wiem, że Stockdale już tak ma, ale mógłby od czasu do czasu dać odpocząć na chwilę uszom słuchaczy i napisać coś, w czym mógłby pośpiewać delikatniej i niżej (instrumentalny numer też może być od biedy). Więcej grzechów (zespołu) nie pamiętam, mam nadzieję, że za wszystkie serdecznie żałują i obiecują poprawę. Bo gdyby tak zamiast tych 2 numerów umieścić na Victorious jakieś 2-3 inne, nie odbiegające poziomem od reszty płyty i może prezentujące nieco większą intensywność (jak niegdyś ich największy przebój Woman), to byłoby naprawdę bardzo dobrze.

Być może pociąg do wielkiej sławy już odjechał Stockdale’owi i nigdy nie będzie wielką gwiazdą rocka, ale płytą Victorious udowadnia, że wraz z kolejnymi składami Wolfmother wciąż potrafi nagrywać solidne płyty. W zasadzie nie ma tu nic, czego byśmy nie słyszeli nawet na poprzednich albumach tej formacji, ale Victorious brzmi dobrze, przynosi przyzwoitą dawkę solidnego rocka i na pewno ucieszy fanów mocnego gitarowego grania. Przełomu to Stockdale pewnie tym albumem nie dokona, świat rocka nie padnie nagle przed nim na kolana, ale myślę, że przypomniał o sobie całkiem skutecznie i przed grupą Wolfmother pracowite lato na europejskich festiwalach, na które zapewne po wydaniu tego krążka będzie masowo zapraszana. Najważniejsze, że chyba znowu możemy liczyć na w miarę regularne wydawanie nowych płyt, bo z tym w dotychczasowej historii zespołu było kiepsko. Oczywiście pod warunkiem, że Stockdale nie uzna, że już nawet sam ze sobą nie może się w tym zespole dogadać…



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz