środa, 3 lutego 2016

Simo - Let Love Show the Way [2016]



Niejaki J.D. Simo i dowodzone przez niego trio nazwane po prostu SIMO to dla mnie zupełna nowość. Według informacji, które można znaleźć w Internecie, gość jest młodszy ode mnie, pochodzi z Chicago i lubi grać na wiekowych modelach gibsonów i fenderów (jeden z gibsonów, na którym Simo gra na tym albumie należał do Duane’a Allmana i to na nim Allman nagrał w studiu nieśmiertelny riff utworu Layla). Drugi Bonamassa? I tak, i nie. Owszem, zamiłowanie do leciwych modeli sześciostrunowców oraz miłość do amerykańskiego bluesa a także młody wiek niewątpliwie łączą obu panów (choć w sumie Bonamassa to już znowu nie taki młokos), ale muzycznie obaj gitarzyści stoją jednak w dość bezpiecznej odległości od siebie, mimo że darzą się olbrzymią sympatią i grywali już ze sobą wielokrotnie. J.D. Simo i jego trio wydali właśnie swój drugi album Let Love Show the Way. Co zaskakujące, od pojawienia się debiutanckiej płyty minęły ponad cztery lata, co jest dość niecodzienne jak na startujący dopiero zespół. Ale jeśli panowie Simo (gitary, wokale), Elad Shapiro (bas) i Adam Abrashoff (perkusja) potrzebowali tyle czasu, by nagrać coś, z czego byliby zadowoleni, to nie ma co narzekać na tak długą przerwę, tylko cieszyć się, że przygotowali się do wydania drugiego krążka jak trzeba. Bo przygotowali się! Let Love Show the Way to pozycja obowiązkowa dla fanów amerykańskiego gitarowego grania.

Najbardziej ujęła mnie na tym albumie mądrość, z jaką grupa miesza utwory spokojniejsze z dynamicznymi i prostsze z bardziej rozbudowanymi. W dużym uproszczeniu można napisać, że kompozycje nieco mniej złożone, tradycyjne w strukturze, to coś, co może spodobać się na przykład fanom brzmień amerykańskiego południa, ale także – naprawdę! – wielbicielom bardziej rockowych fragmentów na wczesnych płytach Lenny’ego Kravitza, zaś momenty, gdy trio odjeżdża trochę i pozwala sobie na odrobinę szaleństwa instrumentalnego, to z kolei ukłon w stronę takich artystów jak Hendrix czy Allman Brothers Band. Płyta została nagrana w większości na żywo i bez planowania każdej kolejnej nuty czy zagrywki – i to słychać. Co więcej – zespół początkowo nagrał inny materiał, który miał zostać wydany na nowym albumie, i wszedł do studia, by zarejestrować kilka numerów na wersję rozszerzoną płyty. Po 48 godzinach w studiu muzycy mieli 12 zupełnie nowych kompozycji, które postanowili umieścić na krążku, bo klimat, który udało się stworzyć podczas nagrań, był zbyt dobry, by odłożyć ten materiał na półkę. Chętnie zapoznałbym się z tym, co miało być wydane, ale po usłyszeniu tego, co ostatecznie trafiło na nową płytę, w ciemno ufam grupie, że była to słuszna decyzja.

Podstawowa wersja wydawnictwa trwa 44 minuty. Idealnie, by zadowolić, ale nie zmęczyć. Choć aż połowa z 10 kompozycji to krótkie numery (między 2,5 a 3,5 minuty), nie sprawiają one wrażenia niedopracowanych czy niewykorzystujących potencjału zawartych w nich motywów. Są też naturalnie kawałki, w których zespół nie zamierza kończyć zabawy zbyt szybko. Otwierający płytę Stranger Blues to bardzo tradycyjne w strukturze nagranie, ale przyprawione smakowitymi partiami gitary, które sprawiają, że te nieco ponad 5 minut mija błyskawicznie. Kolejne numery są już dużo krótsze, ale bez straty dla poziomu muzycznego. Two Timin’ Woman kojarzy mi się za sprawą stylu gry lidera grupy z solową twórczością Tommy’ego Bolina. Absolutnie bosko jest w I Lied – nietypowy rytm, kapitalnie bujający refren i fantastycznie przybrudzone brzmienie. Takich rzeczy często brakuje mi na płytach blues-rockowych i właśnie dzięki tego typu kompozycjom tego albumu słucha się tak znakomicie. Dla odmiany Please jest cudownie „piosenkowe” i genialnie łączy brzmienie w stylu Hendrixa z prostą, ale niesłychanie chwytliwą melodią, której nie powstydziliby się najwięksi rockowi spece od tworzenia hitów. Long May You Sail musi się spodobać fanom wspomnianego Hendrixa, zwłaszcza tym, którzy najbardziej cenili go za psychodeliczne odjazdy i brzmienie uzyskiwane przez umiejętne wykorzystanie efektów gitarowych. Duch kudłatego amerykańskiego gitarzysty jest też zdecydowanie obecny w I’ll Always Be Around – kompozycji nieco spokojniejszej, ale obdarzonej bardzo gęstym, ciepłym brzmieniem. Jako przeciwwagę dla niezbyt długich numerów, które dominują na Let Love Show the Way, pod koniec podstawowego wydania płyty mamy 10-minutowe I’d Rather Die in Vain. Jak łatwo się domyślić, po pierwszych kilku bardziej tradycyjnych w formie minutach, panowie przechodzą do kapitalnej instrumentalnej improwizacji, która płynie przez kolejne minuty tak fantastycznie, że mimo długości utworu, wciąż chciałoby się jeszcze więcej.



Są jeszcze trzy propozycje bonusowe, w dodatku bardzo ciekawe. W sumie trwają niemal 24 minuty, a perełką wśród nich jest niewątpliwie 14-minutowy, oparty w dużej mierze na instrumentalnych improwizacjach Ain’t Doin’ Nothin’. Słychać wyraźnie, że jest to studyjny jam, a jednocześnie mimo tego improwizacyjnego charakteru wszystko tu gra i ma sens. Gitara naturalnie gra pierwsze… skrzypce, ale sporo tu przestrzeni na popisy perkusisty Adama Abrashoffa, a i nowy basista grupy Elad Shapiro ma tu dużo miejsca, by się pokazać. Nietrudno odgadnąć czemu to nagranie nie trafiło do podstawowego zestawu, lecz dobrze, że muzycy mimo wszystko postanowili je opublikować, bo dowodzi ono, że znakomicie rozumieją się na polu muzycznym i ukazuje, czego można się spodziewać po koncertach zespołu. Oprócz tej improwizacji dostajemy jeszcze dość długi, klimatyczny utwór tytułowy, który w pierwszej części nawiązuje brzmieniem do najlepszych wczesnych numerów Kravitza, by pod koniec przerodzić się w gitarowe szaleństwo, oraz akustyczne, nastrojowe Please Be With Me, które zapewnia piękne wyciszenie po instrumentalnych wariactwach Ain’t Doin’ Nothin’.

Let Love Show the Way to nie kolejna blues-rockowa płyta, na której można przewidzieć każdą nutę i każdy patent. Simo i jego zespół czują się równie dobrze w krótkich, bardziej „piosenkowych” formach, jak i w długich improwizacjach daleko wykraczających poza ramy tradycyjnego utworu rockowego. To właśnie ta różnorodność jest największym atutem tego wydawnictwa, bo to, że brzmienie tej płyty będzie obłędne, można było przewidzieć już po klimatycznej okładce i po przejrzeniu listy gitar, z których korzysta Simo. Pokazali, że elektrycznego blues rocka można zagrać ciekawie i że wcale nie musi to być schematyczne klepanie dobrze znanych motywów. Simo urodził się i wychowywał w Chicago, a już jako dorosły człowiek przeniósł się do Nashville, by tam kontynuować karierę muzyczną. Oba miasta mają przebogatą historię muzyczną, to prawdziwie zabójcza mieszanka. Tak też jest z nową płytą SIMO. Znakomita premiera na koniec stycznia, który może dzięki temu albumowi będzie mi się kojarzył trochę bardziej ze świetną muzyką, a mniej z kostuchą szalejącą wśród muzyków rockowych.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Kostucha dostała solidnego kopa w kościsty rewers:)wlazłam, czytam, słucham i nie mogłam sobie wyobrazić bardziej energetycznego poranka:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie też nowość i zachęcony przez recenzję włączyłem sobie.
    To prawda, że chłopaki mają papiery na granie.
    J.D. Simo jest sprawnym gitarzystą, który wciąż poszukuje swojego dźwięku i chyba go jeszcze nie znalazł, ale szuka w sposób przyjemny. Brakuje mi na tej płycie jakiejś konsekwencji, kierunku w którym to wszystko zmierza. Owszem można się pobujać przy tych numerach, ale sprawiają wrażenie niepełnych i chodzi mi tu nie o sprawy kompozycji a o brzmienie – sprawiające wrażenie niespójności.
    Prawdopodobnie jest to winą realizatora, który bas pozbawił plastyczności i obciął mu górę, co sprawia, że jest dudniącym bębnem a nie melodyczną częścią sekcji rytmicznej. Spróbowałem głośników, przeszedłem na słuchawki – to samo. Moim zdaniem to duży minus dla tej płyty. Dla porównania przerwałem i włączyłem The Temperance Movement, którzy brzmią bardzo spójnie i coraz bardziej mi się podobają by za chwilę Steve’a Thorne’a (Into the Ether), gdzie bas ma rozmiary właściwe i wróciłem do Simo – okropieństwo z tym basem… Szkoda wielka, bo muzyka Simo zasługuje na dobrą realizację.

    OdpowiedzUsuń