Mamy tu zatem 14 utworów – 10 kompozycji własnych zespołu, trzy covery oraz jedno nagranie koncertowe. O dziwo, wcale nie czuć, że to dwie połączone ze sobą EP-ki, w czym pewnie zasługa także tego, że kompozycje nieco potasowano. Jak zwykle dostajemy kapitalną mieszankę klimatycznego, nieco tajemniczego rockowego grania z rzeczami cholernie chwytliwymi i natychmiast wpadającymi w ucho. Oczywiście pierwszym elementem, który przyciąga większość słuchaczy do The Tea Party, jest niski, hipnotyczny głos wokalisty i gitarzysty Jeffa Martina, w którym słychać nie tak znowu odległe echa brzmienia Jima Morrisona czy Iana Astbury’ego. Dodajmy do tego bardzo sprawną sekcję rytmiczną, zeppelinowe motywy gitarowe tu i tam czy elementy mrocznej psychodelii oraz muzyki bliskowschodniej przebijające się od czasu do czas, i mamy receptę na kolejny wciągający album The Tea Party. Wśród moich faworytów na pewno jest Our Love – być może numer najbardziej wpadający w ucho, a przy tym kapitalnie bujający i „ciepły”. Świetny klimat mamy w dość wolnym, ale ciężkim Shelter czy fantastycznie kołyszący numer tytułowy. Nie mogę nie wspomnieć także o Out on the Tiles. The Tea Party zawsze nawiązywali w swojej twórczości w pewien sposób do brzmienia Led Zeppelin (choć z pewnością nie tak bezpośrednio – i bezwstydnie – jak niektóre zespoły), a do tego wielokrotnie współpracowali z Royem Harperem, z którym przecież grał też często Jimmy Page (nie żeby miało to o czymkolwiek świadczyć, ale uznałem, że to fajna ciekawostka), nic więc w sumie dziwnego, że mamy tu cover numeru Zeppelinów, w dodatku znakomicie zagrany. Gdybyście kiedyś na przykład zastanawiali się, jak brzmiałby zespół Led Zeppelin z Jimem Morrisonem albo Ianem Astburym na wokalu, to być może to jest właśnie całkiem niezła odpowiedź. Wspomnę jeszcze, że pozostałe dwa covery to Isolation grupy Joy Division oraz Everyday Is Like Sunday Morriseya. O ile wybór numeru Led Zeppelin pewnie nikogo zaskoczyć nie mógł, to tu już pewnie zdziwieni się znajdą.
The Tea Party są wciąż w znakomitej formie. Gdyby to podsumowanie miało mieć zaledwie jedno zdanie, tyle by wystarczyło. Ale ponieważ nie musi, dodam jeszcze, że zespół ten znajduje się bardzo wysoko na liście artystów, których chciałbym zobaczyć kiedyś na żywo. Może dożyjemy sensowniejszych czasów, gdy będzie to wykonalne. Na razie pozostaje cieszyć się kapitalnym nowym wydawnictwem i liczyć na to, że przygotowanie następnej dużej płyty nie zajmie zespołowi kolejnych siedmiu lat. The Tea Party to pewniacy.
---
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Polecam też płytę The Armanda, solowego projektu Jeffa Martina, pod tym samym tytułem z 2008.
OdpowiedzUsuń