niedziela, 21 grudnia 2014

The Tea Party - The Ocean at the End [2014]


Muszę przyznać – nie jestem największym na świecie specjalistą od kanadyjskiej sceny rockowej. Kanada w obrębie tego gatunku to dla mnie przede wszystkim Rush oraz – w kategoriach guilty pleasure – Bryan Adams. Oczywiście gdzieś w zakamarkach pamięci odnajduję nazwy takie jak Helix czy Bachman-Turner Overdrive, a każdy nałogowy gracz GTA: Vice City zna grupę Loverboy. No i jest jeszcze Nickelback, ale o nich akurat wielu fanów rocka wolałaby zapomnieć… Ale wiele więcej kanadyjskich grup, których nazwy coś mi mówią, chyba bym nie znalazł. Poza jedną, którą poznałem niedawno, choć zespół gra od niemal ćwierć wieku i w tym roku wydał swoją ósmą płytę studyjną. The Tea Party – bo o nich właśnie jest ten tekst – niecałą dekadę temu postanowili rozstać się z powodu różnic artystycznych, jednak trzy lata temu trio zagrało kilka koncertów i tak im się to wspólne granie spodobało, że postanowili wznowić regularną działalność, a pierwszym studyjnym efektem tej decyzji jest krążek The Ocean at the End, który ukazuje się równe dziesięć lat po swoim poprzedniku – Seven Circles.

The Tea Party znani są z umiejętnego łączenia stylistyki hardrockowej z elementami progresywnymi oraz z brzmieniem instrumentów pochodzących z środkowej i zachodniej Azji oraz z północnej Afryki. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że te folkowe elementy nie dominują w muzyce The Tea Party. Pojawiają się w niektórych kompozycjach, ale stanowią raczej tło dla rockowej stylistyki, ciekawe urozmaicenie, nie zaś motyw przewodni twórczości grupy. Na The Ocean at the End słychać je najbardziej we wstępie i nieco orientalnym tle dla głównego motywu utworu The 11th Hour oraz w perkusyjnym podkładzie do Brazil. Trafimy też na inną charakterystyczną cechę muzyki grupy – elementy industrial rocka obecne tu głównie w Submission – choć znowu jest to raczej dodatek dla bardziej tradycyjnych rockowych brzmień. Jednak tym, co najbardziej zwraca uwagę w muzyce The Tea Party, jest znakomita podbudowa rytmiczna kompozycji, bogaty aranż oraz, przede wszystkim, niesamowity głos wokalisty i gitarzysty grupy – Jeffa Martina. Gdyby Jim Morrison i Ian Astbury mogli mieć wspólnie dziecko (pozdrawiam posłów prawicy, którzy mają stan przedzawałowy na samą myśl…), to pewnie brzmiałoby właśnie jak Martin. Dodajmy do tego odrobinę maniery Mike’a Pattona i otrzymujemy niezwykle intrygujące i hipnotyzujące brzmienie instrumentu paszczowego. Ten gość naprawdę potrafi wciągnąć słuchacza w świat muzyki The Tea Party samym śpiewem. Ale oprócz głosu wokalisty, znajdziemy na tym krążku przede wszystkim udane kompozycje. Otwierające płytę The L.O.C. natychmiast przykuwa uwagę dynamiką, subtelnymi orientalizmami i potężnym brzmieniem, Cypher wprowadza nieco tajemniczy, egzotyczny klimat wschodniej Azji, zaś Black Roses zaskakuje potężnym, wpadającym natychmiast w ucho refrenem w stylu Faith No More. The Cass Corridor brzmi niczym punkowa wersja jakiegoś starego kawałka Uriah Heep, ale dla przeciwwagi The Maker – cover kompozycji Briana Eno i Daniela Lanois – to wycieczka w bardziej stonowane, popowe klimaty, które nieodparcie kojarzą mi się z solową twórczością Rogera Taylora z Queen. Najbardziej rozbudowaną kompozycją jest utwór tytułowy – niemal dziewięć minut fantastycznego, nieco podniosłego rockowego klimatu przyprawionego elementami, które z pewnością wydadzą się znajome fanom Pink Floyd. Naturalnym uzupełnieniem tej kompozycji i zakończeniem tej niezwykle różnorodnej płyty jest wieńczące album Into the Unknown – ambientowy pejzaż muzyczny śmiało zahaczający o psychodeliczne klimaty.

The Ocean at the End to bardzo dynamiczny krążek, pełen intrygujących melodii i rozwiązań aranżacyjnych, niejednowymiarowy muzycznie. To album, który wciąga od pierwszego odsłuchu, oczarowuje słuchacza, zaskakuje zmianami nastroju. The Tea Party to niezwykła mieszanka, śmiem twierdzić, że to obecnie jedna z ciekawszych rockowych grup na rynku i aż szkoda, że nie jest szerzej znana fanom tej muzyki. Ja poznałem ją przez przypadek, ale już wiem, że wkrótce nadrobię zaległości i postaram się zaznajomić bliżej z wcześniejszą twórczością zespołu. Płytę The Ocean at the End polecam przede wszystkim tym, którzy szukają mniej oczywistych rozwiązań w szeroko pojętej muzyce hardrockowej. Warto posłuchać tego albumu choćby po to, żeby przekonać się, że w tym gatunku wciąż można zaskakiwać i tworzyć coś świeżego.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz