Muszę przyznać – nie jestem
największym na świecie specjalistą od kanadyjskiej sceny rockowej. Kanada w obrębie
tego gatunku to dla mnie przede wszystkim Rush oraz – w kategoriach guilty pleasure – Bryan Adams.
Oczywiście gdzieś w zakamarkach pamięci odnajduję nazwy takie jak Helix czy
Bachman-Turner Overdrive, a każdy nałogowy gracz GTA: Vice City zna grupę
Loverboy. No i jest jeszcze Nickelback, ale o nich akurat wielu fanów rocka
wolałaby zapomnieć… Ale wiele więcej kanadyjskich grup, których nazwy coś mi
mówią, chyba bym nie znalazł. Poza jedną, którą poznałem niedawno, choć zespół
gra od niemal ćwierć wieku i w tym roku wydał swoją ósmą płytę studyjną. The
Tea Party – bo o nich właśnie jest ten tekst – niecałą dekadę temu postanowili
rozstać się z powodu różnic artystycznych, jednak trzy lata temu trio zagrało
kilka koncertów i tak im się to wspólne granie spodobało, że postanowili
wznowić regularną działalność, a pierwszym studyjnym efektem tej decyzji jest
krążek The Ocean at the End, który
ukazuje się równe dziesięć lat po swoim poprzedniku – Seven Circles.
The Tea Party znani są z
umiejętnego łączenia stylistyki hardrockowej z elementami progresywnymi oraz z
brzmieniem instrumentów pochodzących z środkowej i zachodniej Azji oraz z
północnej Afryki. Muszę jednak od razu zaznaczyć, że te folkowe elementy nie
dominują w muzyce The Tea Party. Pojawiają się w niektórych kompozycjach, ale
stanowią raczej tło dla rockowej stylistyki, ciekawe urozmaicenie, nie zaś
motyw przewodni twórczości grupy. Na The
Ocean at the End słychać je najbardziej we wstępie i nieco orientalnym tle
dla głównego motywu utworu The 11th Hour
oraz w perkusyjnym podkładzie do Brazil.
Trafimy też na inną charakterystyczną cechę muzyki grupy – elementy industrial
rocka obecne tu głównie w Submission –
choć znowu jest to raczej dodatek dla bardziej tradycyjnych rockowych brzmień.
Jednak tym, co najbardziej zwraca uwagę w muzyce The Tea Party, jest znakomita
podbudowa rytmiczna kompozycji, bogaty aranż oraz, przede wszystkim,
niesamowity głos wokalisty i gitarzysty grupy – Jeffa Martina. Gdyby Jim
Morrison i Ian Astbury mogli mieć wspólnie dziecko (pozdrawiam posłów prawicy,
którzy mają stan przedzawałowy na samą myśl…), to pewnie brzmiałoby właśnie jak
Martin. Dodajmy do tego odrobinę maniery Mike’a Pattona i otrzymujemy niezwykle
intrygujące i hipnotyzujące brzmienie instrumentu paszczowego. Ten gość
naprawdę potrafi wciągnąć słuchacza w świat muzyki The Tea Party samym śpiewem.
Ale oprócz głosu wokalisty, znajdziemy na tym krążku przede wszystkim udane
kompozycje. Otwierające płytę The L.O.C.
natychmiast przykuwa uwagę dynamiką, subtelnymi orientalizmami i potężnym
brzmieniem, Cypher wprowadza nieco
tajemniczy, egzotyczny klimat wschodniej Azji, zaś Black Roses zaskakuje potężnym, wpadającym natychmiast w ucho
refrenem w stylu Faith No More. The Cass
Corridor brzmi niczym punkowa wersja jakiegoś starego kawałka Uriah Heep,
ale dla przeciwwagi The Maker – cover
kompozycji Briana Eno i Daniela Lanois – to wycieczka w bardziej stonowane,
popowe klimaty, które nieodparcie kojarzą mi się z solową twórczością Rogera
Taylora z Queen. Najbardziej rozbudowaną kompozycją jest utwór tytułowy –
niemal dziewięć minut fantastycznego, nieco podniosłego rockowego klimatu
przyprawionego elementami, które z pewnością wydadzą się znajome fanom Pink
Floyd. Naturalnym uzupełnieniem tej kompozycji i zakończeniem tej niezwykle
różnorodnej płyty jest wieńczące album Into
the Unknown – ambientowy pejzaż muzyczny śmiało zahaczający o
psychodeliczne klimaty.
The Ocean at the End to bardzo dynamiczny krążek, pełen
intrygujących melodii i rozwiązań aranżacyjnych, niejednowymiarowy muzycznie.
To album, który wciąga od pierwszego odsłuchu, oczarowuje słuchacza, zaskakuje
zmianami nastroju. The Tea Party to niezwykła mieszanka, śmiem twierdzić, że to
obecnie jedna z ciekawszych rockowych grup na rynku i aż szkoda, że nie jest
szerzej znana fanom tej muzyki. Ja poznałem ją przez przypadek, ale już wiem,
że wkrótce nadrobię zaległości i postaram się zaznajomić bliżej z wcześniejszą
twórczością zespołu. Płytę The Ocean at
the End polecam przede wszystkim tym, którzy szukają mniej oczywistych
rozwiązań w szeroko pojętej muzyce hardrockowej. Warto posłuchać tego albumu
choćby po to, żeby przekonać się, że w tym gatunku wciąż można zaskakiwać i
tworzyć coś świeżego.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz