niedziela, 7 grudnia 2014

Transatlantic - Kaleidoscope [2014]


Fanów supergrupy Transatlantic pewnie niewiele jest w stanie zdziwić. Na pewno nie zaskoczy ich to, że najnowszy, czwarty album grupy trwa znowu grubo ponad 70 minut przy jedynie pięciu kompozycjach. Nie będą też z pewnością zszokowani tym, że niemal godzinę z tego czasu zajmują zaledwie dwa numery – otwierający (25 minut) i zamykający (32 minuty) płytę. Nowością nie będzie też dodatkowy krążek z coverami dołączony do specjalnej edycji albumu. W zasadzie można powiedzieć, że nic tu nie będzie nowością. To po prostu Transatlantic.

Kilka słów wyjaśnienia dla czytelników, którzy nie są zaznajomieni z zacnym składem ukrywającym się pod nazwą Transatlantic. Grupę tę tworzy czterech „znanych i lubianych” progresywnego świata – wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Neal Morse (ex-Spock’s Beard), perkusista Mike Portnoy (ex-Dream Theater, The Winery Dogs i milion innych projektów), gitarzysta, wokalista i klawiszowiec Roine Stolt (The Flower Kings) oraz basista Pete Trewavas (Marillion). Panowie skrzyknęli się na przełomie wieków i wydali dwa krążki studyjne, które narobiły sporego zamieszania w progresywnych kręgach, potem na kilka lat zaprzestali działalności pod tym szyldem, ale powrócili w 2009 roku i od tamtej pory zbierają się od czasu do czasu, gdy akurat uda im się uciec na chwilę od innych muzycznych wyzwań. Po każdym albumie studyjnym kwartet (a na koncertach kwintet, bo nieoficjalnym piątym członkiem grupy jest lider Pain of Salvation – Daniel Gildenlöw) jedzie w trasę i wydaje przynajmniej jedną płytę koncertową (album KaLIVEoscope ukazał się na CD i DVD pod koniec października), a następnie znika na kilka lat, by muzycy mogli wrócić do swoich codziennych obowiązków z macierzystymi formacjami (lub do karier solowych w przypadku Morse’a).

Od pierwszych sekund dwudziestopięciominutowego Into the Blue, które otwiera krążek, słychać, że to Transatlantic. Nie tylko dlatego, że Morse ma dość charakterystyczny głos i sposób śpiewania. Tu w zasadzie wszystko jest charakterystyczne – klawisze, chórki, w których udziela się cała czwórka, melodie łączące w sobie przebojowość Beatlesów z rytmicznymi połamańcami wczesnego Genesis lub Yes, potężne brzmienie gitar i perkusji kontrastujące z lekkimi, pełnymi polotu partiami klawiszy czy wreszcie pewne drobne fragmenty melodii wokali, które powtarzają się w twórczości kwartetu na każdej płycie. Jest też ten charakterystyczny podniosły klimat i budowanie napięcia w miarę, jak kompozycja zbliża się do końca. Są też teksty – jak zwykle mocno „uduchowione”. Morse jakiś czas temu postanowił nagrywać muzykę, która w jakiś sposób nawiązywałaby do jego nawrócenia się na chrześcijaństwo. Najłatwiej można to zauważyć właśnie w tekstach. Czasami to jakieś delikatne nawiązania do chrześcijańskich opowieści czy też przywołanie symboliki, innym razem nieznośna religijna indoktrynacja, przy której wymięka nawet Arka Noego. Poprzedni album – The Whirlwind – był jak dla mnie przekroczeniem granicy. Muzycznie – mimo pewnego recyklingu – płyta robiła dobre wrażenie, ale kaznodziejskie zapędy Morse’a niestety niszczyły w dużej mierze przyjemność z odsłuchu krążka. Na Kaleidoscope niestety jest tylko niewiele lepiej. Kiedy Morse skupia się na piętnowaniu chciwości w Black as the Sky, jestem w stanie to kupić, ale kiedy rozpoczyna swoje kazania o świetle i ciemności, oraz o „Jego miłości” wypełniającej wszystko na świecie, to jakoś nie potrafię traktować tego wszystkiego poważnie. Na szczęście – mimo dyplomu magistra filologii angielskiej (mimochodem chwalę się swoim wyższym wykształceniem) – jestem w stanie wyłączyć rozumienie tych tekstów i cieszyć się samą muzyką.

A muzyka ta wciąż jest bardzo przyjemna. Tradycyjnie dla płyt Transatlantic, po dłuuuuuuugim otwieraczu następuje kilka krótszych numerów. Przy czym słowo „krótszych” należy ubrać w kontekst progrockowy, bo osoby odpowiedzialne za playlisty w komercyjnych stacjach radiowych chyba nie użyłyby tego określenia w stosunku do siedmioipółminutowej pół-akustycznej ballady Shine, ani w przypadku dynamicznego, niemal siedmiominutowego Black as the Sky. Ten pierwszy numer to znowu powielenie znanego patentu w przypadku Transatlantic. Tego typu kompozycje – płynące sobie niezbyt dynamicznie, za to znakomicie bujające i błyskawicznie wpadające w ucho, a do tego okraszone porywającą, wprowadzającą podniosły nastrój solówką gitarową – pojawiały się na dwóch pierwszych albumach zespołu (płyta trzecia składała się z zaledwie jednej, siedemdziesięcioośmiominutowej suity). Shine to takie We All Need Some Light tego albumu. Black as the Sky to z kolei dużo szybszy numer, bardzo w stylu wczesnego Marillion czy Genesis (co w zasadzie na jedno wychodzi). Nic dziwnego, w końcu w składzie grupy mamy basistę pierwszej z tych kapel, a druga od lat dostarcza twórczej inspiracji gitarzyście Transatlantic. Najbardziej charakterystycznym „składnikiem” tej dynamicznej i – nie boję się tego napisać – porywającej kompozycji jest solo klawiszowe, brzmieniem nawiązujące mocno do neoproga. Nawet nieszczególnie przeszkadza mi to, że bardzo podobną solówkę słyszałem już w przynajmniej jednym wcześniejszym numerze zespołu. Black as the Sky to chyba najbezpieczniejsze wyjście, gdyby ktoś chciał zaznajomić się ze stylem Transatlantic na podstawie Kaleidoscope, ale niekoniecznie miał pół godziny na odsłuch najbardziej złożonych utworów formacji. Ostatnia z „miniaturek”, zaledwie czteroipółminutowe Beyond the Sun, to z kolei najspokojniejszy numer na płycie – dość sztampowa, choć niepozbawiona uroku balladka fortepianowa, ozdobiona dodatkowo brzmieniem elektrycznej gitary hawajskiej oraz wiolonczeli.

Ten melancholijny nastrój utrzymuje się jednak tylko przez kilka minut, bo z błogiego stanu słuchaczy wybudzają pierwsze takty utworu tytułowego, składającego się tradycyjnie z miliona części (no dobrze – z siedmiu). Mamy więc i wstęp, zatytułowany całkiem logicznie Overture, i repryzę jednego z późniejszych fragmentów (Ride the Lightning) umieszczoną na sam koniec kompozycji. Znajomy patent? Tak jakby… A sam utwór? Oczywiście plątanina różnych motywów i fragmentów, które spokojnie mogłyby być osobnymi kompozycjami, ale dla lepszej zabawy połączono je, spięto wspólną tematyką i zmontowano z tego trzydzieści dwie minuty muzyki. I znów typowo dla Transatlantic – jest dynamicznie i na swój sposób nawet porywająco, a od czasu do czasu otrzymujemy chwilę wytchnienia w postaci jakiejś spokojniejszej części, która pewnie nie byłaby nie na miejscu na Abbey Road Beatlesów. Skoro kompozycja trwa ponad pół godziny, to i czasu sporo na popisy solowe. Usłyszymy zarówno dużo popisów klawiszowych, pełne polotu, „pejzażowe” solówki gitarowe, jak i karkołomne przejścia perkusyjne autorstwa Portnoya. Całość jest mało zaskakująca i już od mniej więcej połowy zmierza do wielkiego, przelukrowanego hollywoodzkiego finału, a mimo to słuchanie tego numeru sprawia przyjemność. I bądź tu mądry…

To niby koniec, ale niezupełnie. Na płycie dodatkowej znajdujemy ponad czterdzieści minut coverów. Sama klasyka rocka – Yes, ELO, Procol Harum, Elton John, Small Faces, Focus, King Crimson i The Moody Blues. Tak jakby zespół chciał nam powiedzieć – patrzcie, to na nich się wzorujemy. Panowie, słyszymy to i bez waszych podpowiedzi. Naturalnie brakuje w tym zestawie Beatlesów czy Genesis, ale ich już na warsztat panowie transatlantyczni brali.

Spotkałem się w Internecie z opinią, że muzyka Transatlantic jest jak jedzenie z fast foodów – smakuje świetnie, ale nie dostarcza organizmowi żadnych wartościowych substancji odżywczych. Faktycznie, coś w tym jest. To wszystko brzmi naprawdę dobrze, wirtuozeria muzyków jest kwestią bezsporną, a jednocześnie panowie tej swojej wirtuozerii nie nadużywają w celach popisowych. Ale ja na czwartej płycie Transatlantic po raz czwarty słyszę dokładnie to samo. Oczywiście nie dosłownie – trudno tu mówić o autoplagiacie (chociaż, jak wspominałem, czasami jakiś znajomy motyw rzuci się w uszy) – niemniej cały czas mam wrażenie, że gdyby wymieszać wszystkie utwory Transatlantic i ponownie rozmieścić je całkowicie losowo na tych czterech albumach, to większość słuchaczy nie zauważyłaby, że coś jest nie tak. Dla przeciwników rocka progresywnego ta płyta (jak i wszystkie poprzednie albumy grupy) to symbol wszystkiego, czego nie znoszą w tym gatunku. Ale słuchacze zakochani w brytyjskiej muzyce progresywnej wczesnych lat 70. powinni sięgnąć po ten krążek, bo to jednak wciąż wysoki poziom i kunszt muzyczny, nawet jeśli rock progresywny w wydaniu Transatlantic jest mocno regresywny.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz