Bez cienia przesady można stwierdzić, że to jeden z najbardziej wyczekiwanych albumów ostatnich lat w środowisku progmetalowym. Informacja o powrocie do składu Dream Theater po kilkunastu latach jednego z założycieli formacji, a w opinii wielu także duszy tego zespołu, czyli Mike’a Portnoya, może nie była totalnym szokiem, bo pojawiały się pewne przesłanki sugerujące, że może to prędzej czy później nastąpić, ale i tak niemal cały progmetalowy świat popadł w ekstazę. Oczywiście sam powrót to jedno, ale musi za tym pójść jeszcze coś wartościowego, co sprawi, że nie powiemy za Szekspirem: „Wiele hałasu o nic”. Najpierw więc były bardzo udane koncerty, na których nawet James LaBrie brzmiał przeważnie dużo lepiej niż w ostatnich kilku latach (pierwszy występ na trasie pomińmy milczeniem). Prawdziwym sprawdzianem miała się jednak okazać nowa płyta. No i jest, szesnasty studyjny album Dream Theater zatytułowany Parasomnia.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mike portnoy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą mike portnoy. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 25 lutego 2025
poniedziałek, 11 grudnia 2017
Sons of Apollo - Psychotic Symphony [2017]
Sons of Apollo to kolejna świeża
supergrupa. Nazwiska robią wrażenie, zresztą przecież po to zakłada się
supergrupy. Bo przecież nie po to, żeby zaoferować fanom cokolwiek przełomowego.
Toteż panowie Portnoy, Sherinian, Bumblefoot, Sheehan i Soto na żadne
nowatorstwo na swoim pierwszym krążku – Psychotic
Symphony – się nie silą. Oni już się w swoim zawodowym życiu „nanowatorzyli”,
a teraz z przyjemnością mogą jechać na swoich starych patentach z Dream Theater
czy Mr. Big i próbować sklecić z tego całość, która będzie się trzymała kupy.
Od śledzenia listy zespołów, w których udzielali się członkowie Sons of Apollo,
może się zakręcić w głowie. Od muzyki zawartej na ich wspólnej debiutanckiej
płycie w głowie może i się nie zakręci, ale za to będzie można bez żenady tą
głową pomachać, bo jest przy czym.
Etykiety:
2017,
billy sheehan,
bumblefoot,
derek sherinian,
dream theater,
hard rock,
jeff scott soto,
journey,
mike portnoy,
mr big,
prog metal,
prog rock,
psychotic symphony,
recenzja,
sons of apollo,
talisman
niedziela, 21 lutego 2016
The Winery Dogs - Warszawa [Progresja], 20 II 2016 [galeria zdjęć]
Słowo supergrupa jest w ostatnich latach niestety nadużywane przy okazji powstawania każdego niemal zespołu składającego się z muzyków mniej lub bardziej znanych formacji. W przypadku The Winery Dogs mowy o nadużyciach być nie może. To supergrupa przez duże SUPER. Przybyli, zagrali, powalili. Ale jakże różny był to koncert od niedawnego występu w tym samym miejscu grupy Steve'a Rothery'ego. Tam mieliśmy do czynienia niemal z poezją dźwięku, z pięknym muzycznym przeżyciem, urzekającym niemal każdą nutą. Podczas koncertu The Winery Dogs piękna i głębszych wrażeń było jakby mniej, ale dynamiką, popisami technicznymi, radością ze wspólnego grania i absolutnym mistrzostwem w zapewnianiu publiczności znakomitej rozrywki panowie z The Winery Dogs zniszczyli system, jak mawia młodzież. A może nie mawia. W każdym razie właśnie to zrobili. Półtorej godziny muzycznego wulkanu energii i rockowego szaleństwa. Trio nie zdecydowało się na prezentację swoich wcześniejszych muzycznych dokonań w szeregach innych grup, więc cały set wypełniły kompozycje z dwóch wydanych jak dotąd płyt The Winery Dogs. Nikomu to chyba nie przeszkadzało, bo zdecydowana większość wypełniającej szczelnie warszawską Progresję publiczności wyszła zachwycona i oszołomiona popisami Richiego Kotzena, Billy'ego Sheehana i Mike'a Portnoya.
Etykiety:
2016,
billy sheehan,
dream theater,
galeria zdjęć,
hard rock,
koncert,
live,
mike portnoy,
mr big,
relacja,
richie kotzen,
the winery dogs,
transatlantic
niedziela, 7 grudnia 2014
Transatlantic - Kaleidoscope [2014]
Fanów supergrupy Transatlantic
pewnie niewiele jest w stanie zdziwić. Na pewno nie zaskoczy ich to, że
najnowszy, czwarty album grupy trwa znowu grubo ponad 70 minut przy jedynie
pięciu kompozycjach. Nie będą też z pewnością zszokowani tym, że niemal godzinę
z tego czasu zajmują zaledwie dwa numery – otwierający (25 minut) i zamykający
(32 minuty) płytę. Nowością nie będzie też dodatkowy krążek z coverami
dołączony do specjalnej edycji albumu. W zasadzie można powiedzieć, że nic tu
nie będzie nowością. To po prostu Transatlantic.
Kilka słów wyjaśnienia dla
czytelników, którzy nie są zaznajomieni z zacnym składem ukrywającym się pod
nazwą Transatlantic. Grupę tę tworzy czterech „znanych i lubianych”
progresywnego świata – wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Neal Morse
(ex-Spock’s Beard), perkusista Mike Portnoy (ex-Dream Theater, The Winery Dogs
i milion innych projektów), gitarzysta, wokalista i klawiszowiec Roine Stolt
(The Flower Kings) oraz basista Pete Trewavas (Marillion). Panowie skrzyknęli
się na przełomie wieków i wydali dwa krążki studyjne, które narobiły sporego
zamieszania w progresywnych kręgach, potem na kilka lat zaprzestali
działalności pod tym szyldem, ale powrócili w 2009 roku i od tamtej pory
zbierają się od czasu do czasu, gdy akurat uda im się uciec na chwilę od innych
muzycznych wyzwań. Po każdym albumie studyjnym kwartet (a na koncertach
kwintet, bo nieoficjalnym piątym członkiem grupy jest lider Pain of Salvation –
Daniel Gildenlöw) jedzie w trasę i wydaje przynajmniej jedną płytę koncertową
(album KaLIVEoscope ukazał się na CD
i DVD pod koniec października), a następnie znika na kilka lat, by muzycy mogli
wrócić do swoich codziennych obowiązków z macierzystymi formacjami (lub do
karier solowych w przypadku Morse’a).
Od pierwszych sekund dwudziestopięciominutowego
Into the Blue, które otwiera krążek,
słychać, że to Transatlantic. Nie tylko dlatego, że Morse ma dość
charakterystyczny głos i sposób śpiewania. Tu w zasadzie wszystko jest
charakterystyczne – klawisze, chórki, w których udziela się cała czwórka,
melodie łączące w sobie przebojowość Beatlesów z rytmicznymi połamańcami
wczesnego Genesis lub Yes, potężne brzmienie gitar i perkusji kontrastujące z
lekkimi, pełnymi polotu partiami klawiszy czy wreszcie pewne drobne fragmenty
melodii wokali, które powtarzają się w twórczości kwartetu na każdej płycie.
Jest też ten charakterystyczny podniosły klimat i budowanie napięcia w miarę,
jak kompozycja zbliża się do końca. Są też teksty – jak zwykle mocno
„uduchowione”. Morse jakiś czas temu postanowił nagrywać muzykę, która w jakiś
sposób nawiązywałaby do jego nawrócenia się na chrześcijaństwo. Najłatwiej można
to zauważyć właśnie w tekstach. Czasami to jakieś delikatne nawiązania do
chrześcijańskich opowieści czy też przywołanie symboliki, innym razem nieznośna
religijna indoktrynacja, przy której wymięka nawet Arka Noego. Poprzedni album
– The Whirlwind – był jak dla mnie
przekroczeniem granicy. Muzycznie – mimo pewnego recyklingu – płyta robiła
dobre wrażenie, ale kaznodziejskie zapędy Morse’a niestety niszczyły w dużej
mierze przyjemność z odsłuchu krążka. Na Kaleidoscope
niestety jest tylko niewiele lepiej. Kiedy Morse skupia się na piętnowaniu
chciwości w Black as the Sky, jestem
w stanie to kupić, ale kiedy rozpoczyna swoje kazania o świetle i ciemności,
oraz o „Jego miłości” wypełniającej wszystko na świecie, to jakoś nie potrafię
traktować tego wszystkiego poważnie. Na szczęście – mimo dyplomu magistra
filologii angielskiej (mimochodem chwalę się swoim wyższym wykształceniem) –
jestem w stanie wyłączyć rozumienie tych tekstów i cieszyć się samą muzyką.
A muzyka ta wciąż jest bardzo
przyjemna. Tradycyjnie dla płyt Transatlantic, po dłuuuuuuugim otwieraczu
następuje kilka krótszych numerów. Przy czym słowo „krótszych” należy ubrać w
kontekst progrockowy, bo osoby odpowiedzialne za playlisty w komercyjnych
stacjach radiowych chyba nie użyłyby tego określenia w stosunku do
siedmioipółminutowej pół-akustycznej ballady Shine, ani w przypadku dynamicznego, niemal siedmiominutowego Black as the Sky. Ten pierwszy numer to
znowu powielenie znanego patentu w przypadku Transatlantic. Tego typu
kompozycje – płynące sobie niezbyt dynamicznie, za to znakomicie bujające i
błyskawicznie wpadające w ucho, a do tego okraszone porywającą, wprowadzającą
podniosły nastrój solówką gitarową – pojawiały się na dwóch pierwszych albumach
zespołu (płyta trzecia składała się z zaledwie jednej, siedemdziesięcioośmiominutowej
suity). Shine to takie We All Need Some Light tego albumu. Black as the Sky to z kolei dużo szybszy
numer, bardzo w stylu wczesnego Marillion czy Genesis (co w zasadzie na jedno
wychodzi). Nic dziwnego, w końcu w składzie grupy mamy basistę pierwszej z tych
kapel, a druga od lat dostarcza twórczej inspiracji gitarzyście Transatlantic.
Najbardziej charakterystycznym „składnikiem” tej dynamicznej i – nie boję się
tego napisać – porywającej kompozycji jest solo klawiszowe, brzmieniem
nawiązujące mocno do neoproga. Nawet nieszczególnie przeszkadza mi to, że
bardzo podobną solówkę słyszałem już w przynajmniej jednym wcześniejszym
numerze zespołu. Black as the Sky to
chyba najbezpieczniejsze wyjście, gdyby ktoś chciał zaznajomić się ze stylem
Transatlantic na podstawie Kaleidoscope,
ale niekoniecznie miał pół godziny na odsłuch najbardziej złożonych utworów
formacji. Ostatnia z „miniaturek”, zaledwie czteroipółminutowe Beyond the Sun, to z kolei
najspokojniejszy numer na płycie – dość sztampowa, choć niepozbawiona uroku
balladka fortepianowa, ozdobiona dodatkowo brzmieniem elektrycznej gitary
hawajskiej oraz wiolonczeli.
Ten melancholijny nastrój
utrzymuje się jednak tylko przez kilka minut, bo z błogiego stanu słuchaczy
wybudzają pierwsze takty utworu tytułowego, składającego się tradycyjnie z
miliona części (no dobrze – z siedmiu). Mamy więc i wstęp, zatytułowany całkiem
logicznie Overture, i repryzę jednego
z późniejszych fragmentów (Ride the
Lightning) umieszczoną na sam koniec kompozycji. Znajomy patent? Tak jakby…
A sam utwór? Oczywiście plątanina różnych motywów i fragmentów, które spokojnie
mogłyby być osobnymi kompozycjami, ale dla lepszej zabawy połączono je, spięto
wspólną tematyką i zmontowano z tego trzydzieści dwie minuty muzyki. I znów
typowo dla Transatlantic – jest dynamicznie i na swój sposób nawet porywająco,
a od czasu do czasu otrzymujemy chwilę wytchnienia w postaci jakiejś spokojniejszej
części, która pewnie nie byłaby nie na miejscu na Abbey Road Beatlesów. Skoro kompozycja trwa ponad pół godziny, to i
czasu sporo na popisy solowe. Usłyszymy zarówno dużo popisów klawiszowych,
pełne polotu, „pejzażowe” solówki gitarowe, jak i karkołomne przejścia
perkusyjne autorstwa Portnoya. Całość jest mało zaskakująca i już od mniej
więcej połowy zmierza do wielkiego, przelukrowanego hollywoodzkiego finału, a
mimo to słuchanie tego numeru sprawia przyjemność. I bądź tu mądry…
To niby koniec, ale niezupełnie.
Na płycie dodatkowej znajdujemy ponad czterdzieści minut coverów. Sama klasyka
rocka – Yes, ELO, Procol Harum, Elton John, Small Faces, Focus, King Crimson i
The Moody Blues. Tak jakby zespół chciał nam powiedzieć – patrzcie, to na nich
się wzorujemy. Panowie, słyszymy to i bez waszych podpowiedzi. Naturalnie
brakuje w tym zestawie Beatlesów czy Genesis, ale ich już na warsztat panowie
transatlantyczni brali.
Spotkałem się w Internecie z
opinią, że muzyka Transatlantic jest jak jedzenie z fast foodów – smakuje
świetnie, ale nie dostarcza organizmowi żadnych wartościowych substancji
odżywczych. Faktycznie, coś w tym jest. To wszystko brzmi naprawdę dobrze,
wirtuozeria muzyków jest kwestią bezsporną, a jednocześnie panowie tej swojej
wirtuozerii nie nadużywają w celach popisowych. Ale ja na czwartej płycie
Transatlantic po raz czwarty słyszę dokładnie to samo. Oczywiście nie dosłownie
– trudno tu mówić o autoplagiacie (chociaż, jak wspominałem, czasami jakiś
znajomy motyw rzuci się w uszy) – niemniej cały czas mam wrażenie, że gdyby
wymieszać wszystkie utwory Transatlantic i ponownie rozmieścić je całkowicie
losowo na tych czterech albumach, to większość słuchaczy nie zauważyłaby, że
coś jest nie tak. Dla przeciwników rocka progresywnego ta płyta (jak i
wszystkie poprzednie albumy grupy) to symbol wszystkiego, czego nie znoszą w
tym gatunku. Ale słuchacze zakochani w brytyjskiej muzyce progresywnej
wczesnych lat 70. powinni sięgnąć po ten krążek, bo to jednak wciąż wysoki
poziom i kunszt muzyczny, nawet jeśli rock progresywny w wydaniu Transatlantic jest
mocno regresywny.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Etykiety:
2014,
dream thater,
kaleidoscope,
marillion,
mike portnoy,
neal morse,
pain of salvation,
progressire rock,
recenzja,
spock's beard,
the flower kings,
transatlantic
Subskrybuj:
Posty (Atom)