Sons of Apollo to kolejna świeża
supergrupa. Nazwiska robią wrażenie, zresztą przecież po to zakłada się
supergrupy. Bo przecież nie po to, żeby zaoferować fanom cokolwiek przełomowego.
Toteż panowie Portnoy, Sherinian, Bumblefoot, Sheehan i Soto na żadne
nowatorstwo na swoim pierwszym krążku – Psychotic
Symphony – się nie silą. Oni już się w swoim zawodowym życiu „nanowatorzyli”,
a teraz z przyjemnością mogą jechać na swoich starych patentach z Dream Theater
czy Mr. Big i próbować sklecić z tego całość, która będzie się trzymała kupy.
Od śledzenia listy zespołów, w których udzielali się członkowie Sons of Apollo,
może się zakręcić w głowie. Od muzyki zawartej na ich wspólnej debiutanckiej
płycie w głowie może i się nie zakręci, ale za to będzie można bez żenady tą
głową pomachać, bo jest przy czym.
Wymyślili to sobie panowie
całkiem odważnie – zaczynają i kończą dwiema najdłuższymi kompozycjami. God of the Sun to w zasadzie dobry
materiał na singiel w wersji skróconej. Pierwsze pięć minut to solidna, ciężka,
rytmiczna naparzanka. Bez wielkich emocji, ale niezła na rozruch. Potem jednak
wchodzi dużo spokojniejszy i dużo bardziej podniosły motyw, i gdyby tylko solo
na klawiszach zostało zastąpione solówką gitarową, przysiągłbym, że to numer z
jednej z wczesnych płyt Malmsteena. No cóż, dwóch panów w tym zespole ze Szwedem
współpracowało, więc może te skojarzenia nie są przypadkowe. Potem jednak
całość wraca do głównego motywu. Niezły start, ale czy faktycznie materiał na
ponad 11 minut? Mam wątpliwości. Ale na szczęście czasami jak panowie znajdą
dobry, chwytliwy motyw, to nie próbują na siłę go udziwniać i rozwlekać. Coming Home, Signs of the Time czy Alive
to przykłady dobrych, nieprzekombinowanych numerów, w których każdy z muzyków
ma okazję się wykazać, lecz jednocześnie całość nie zmienia się w jedną wielką
instrumentalną popisówkę. A przy okazji tu i tam usłyszymy pewne
charakterystyczne zagrywki i motywy każdego z instrumentalistów, co na pewno
ubarwia całość. Na przykład w Labyrinth
momentami trudno nie uciekać myślami w stronę starego dobrego Dream Theater.
Instrumentaliści instrumentalistami,
ale warto zwrócić też uwagę na zapewne najsłabiej rozpoznawalnego w tym
zestawie człowieka – wokalistę Jeffa Scotta Soto. Może i nie ma on aż tylu
fanów, co reszta grupy, ale to jeden z tych ludzi, którzy nigdy nie zawodzą.
Czy to w grupie Malmsteena (na kapitalnych pierwszych płytach), czy to w
Talisman, czy kiedy śpiewa cały koncert złożony z utworów Queen (a to – sami przyznacie
– zadanie o najwyższym stopniu trudności). Na Psychotic Symphony absolutnie nie odstaje poziomem od reszty
składu, ale też przyznać muszę, że jednak najlepiej słucha mi się tej płyty w
momentach, kiedy zespół odchodzi od „piosenkowego” schematu i pozwala sobie na
małe odjazdy – a te najczęściej są wyłącznie instrumentalne, jak w drugiej
części Signs of the Time albo w
zamykającym album Opus Maximus,
któremu tytuł dobrano całkiem trafnie. Kapitalnie sprawdza się minutowe intro
zatytułowane Figaro’s Whore,
natychmiast przywodzące na myśl Purplowską wersję Hey Joe inspirowaną muzyką klasyczną. Zaraz po nim mamy Divine Addiction, które także daleko od
purpurowych klimatów nie odchodzi.
Psychotic Symphony to solidna dawka wysokokalorycznego łojenia z
pogranicza rocka i metalu. To takie granie na sterydach – nie spodziewajcie się
tutaj subtelności, budowania klimatu czy bawienia się w brzmieniowe niuanse.
Panowie bez zbędnego obcyngalania się walą butem w twarz jak Josh Homme
fotografów na swoich koncertach i jeńców nie biorą. Są niczym jednostka
specjalna, która bez trudu odbije wszystkich zakładników przetrzymywanych w
muzeum, ale jednocześnie narobi takiego zamieszania, że żadna Mona Lisa nie
przetrwa. I to jest zarówno mocna, jak i słaba strona tego wydawnictwa.
Kolejnym minusem jest długość płyty – album tak intensywny muzycznie nie
powinien trwać dłużej niż 40-45 minut. Niemal godzina to jednak trochę za dużo.
Na plus niewątpliwie wirtuozeria muzyków oraz umiejętność łączenia jej z mimo
wszystko przeważnie niezłymi i wpadającymi w ucho melodiami. Świata muzycznego
tym krążkiem panowie nie zbawią, ale słucha się tego całkiem nieźle, a więcej
chyba od tego typu supergrup nie ma co oczekiwać.
1. God of the Sun (11:12)
2. Coming Home (4:22)
3. Signs of the Time (6:42)
4. Labyrinth (9:22)
5. Alive (5:05)
6. Lost in Oblivion (4:27)
7. Figaro's Whore (1:04)
8. Divine Addiction (4:42)
9. Opus Maximus (10:39)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
A mnie ten album totalnie nie przekonał. O ile samo brzmienie jest solidne, o tyle w moim odczuciu perkusja Portonoya to ewidentny lament "że wciąż jestem jedynym perkusistą Dreamów", klawisze Sheriniana są przesłodzone, przaśne a gitary śmieszą wtedy kiedy się je widzi (bo jeden gryf już nie wystarczy do takiej muzy, trzeba koniecznie niczym Page pokazać się z dwoma). Największym mankamentem tej płyty jest z kolei wokal - za szorstki i kompletnie nie pasujący do muzyki. Do tego wszystkiego dochodzi zamysł kompozycji bez tożsamości, bez nowości, byle bardziej technicznie i obowiązkowo z pokazaniem, że to kolejny projekt Portnoya, który ma pokazać jak bardzo tęskni za Dreamami z których sam odszedł. Nie przemawia do mnie taka forma, choć próbowałem, ale niestety nie dotrwałem do końca.
OdpowiedzUsuńSzczera prawda.
Usuń