Rok 2023 już się skończył (piszę tak na wszelki wypadek, bo może ktoś nie zauważył…), a tu wciąż jest spokojnie z 20-30 płyt, o których wypadałoby chociaż wspomnieć, skoro zajęły wysokie miejsca na mojej liście ulubionych albumów lub były prezentowane dość obszernie w moich audycjach. Oczywiście nie ma szans, żebym napisał osobny tekst o każdej z nich, więc ponownie posiłkuję się tekstami zbiorczymi. Poza tym mam w planach jeszcze ze trzy o podobnej objętości, choć nie obiecuję, że na pewno się pojawią, bo to będzie zależało nie tylko od moich chęci, mocy przerobowych i czasu, ale też od tego, jak szybko zaczną się pojawiać ciekawe albumy w roku 2024. Na razie jednak słów kilka o pierwszych sześciu z zaległych płyt.
Trio z Bretanii zwróciło na siebie moją uwagę w 2021 roku piękną, choć dość przerażającą okładką płyty The Holy of Holies. Okazało się szybko, że idzie za tym klimatyczna, ciężka muzyka, która do tej niepokojącej okładki świetnie pasuje. Minęły ponad dwa lata i historia się powtarza. Znowu mamy ten sam mroczny, dziwny klimat okładki – utrzymanej zresztą w dokładnie tym samym stylu – i znowu świetnie to koresponduje z zawartością muzyczną. The Shining Son to historia w klimatach mitologiczno-religijnych, pełna symboliki, mrocznych elementów, walki z tyranią, ale też nadziei i próbującego przebić się przez to wszystko światła. Muzycznie jest ciężko i intensywnie od samego początku. Mamy tu klimaty desert/stoner/sludge w naprawdę bardzo solidnym wydaniu. Trochę z Kyuss, nieco z QOTSA, nawet może odrobinę z Alice in Chains. Solidny, gęsty łomot, ale zrobiony z głową, do tego dobry, zróżnicowany, pełny ekspresji wokal momentami przechodzący we wrzask. Ulubione fragmenty? Chyba dość przebojowe jak na te klimaty Unbreakable, Framed z fajnym alice’owym dwugłosem, mocne i melodyjne jednocześnie Wasted Land, równie mroczne, znowu nieco alice’owe Wounded oraz zamykające album Killing Maria. No i wymieniłem prawie całą płytę…
Astronomie – Interstellar Nomad
Astronomie to kolejny bardzo ciekawy projekt z australijskiej sceny psych/stoner/doom. Korzenie Astronomie sięgają 2017 roku. Grupka młodych ludzi zebrała się, by – jak sami piszą – tworzyć ciężką muzykę przesiąkniętą fuzzem i klimatami sci-fi. W tym sześcioletnim procesie tworzenia płyty udział wzięło w sumie sześć osób i słychać, że był czas na dopracowanie tego wszystkiego, bo album brzmi naprawdę dobrze. Mamy tu mieszankę stonera, doomu, sludge’u, klimatów grunge’owych, ale też psychodelii czy space rocka, więc momentami jest ciężko i może nawet nieco przytłaczająco, ale też nie brakuje tu dynamiki, przestrzeni, a nawet chwilami przebojowości. Bo niby wita nas mocne, sunące bezlitośnie przez ponad siedem minut The Infinite, ale zaraz po nim na płycie jest Galactic Jack – przebojowa czterominutówka trochę w stylu Alice in Chains, która powinna śmigać po falach każdej szanującej się stacji rockowej. A zaraz po tym kawałku najdłuższy, tytułowy numer, który znowu wgniata w fotel potężnymi riffami i ciężarem, a przy tym jakimś cudem jednocześnie wpada w ucho – zupełnie jak numery wczesnego Black Sabbath, którymi niewątpliwie inspirowali się muzycy Astronomie, bo kto na scenie stoner/doom nie inspirował się wczesnym Black Sabbath?
Jeśli szukacie czegoś ciężkiego, momentami naprawdę wgniatającego swoją mocą w podłoże, ale jednocześnie niepozbawionego wpadających w ucho melodii, Astronomie będzie dobrą propozycją. To udana, dopracowana płyta. Produkcja nie wali rozkładającym się w piwnicy szczurem, wokale nie giną na siódmym planie pod toną efektów, głośniki nie odmawiają posługi wobec charczącego basu wychodzącego poza skalę. Dobra, sprawnie zrealizowana płyta wprost z australijskiego ciężkiego podziemia. Jeśli miałbym się do czegokolwiek przyczepić, to wolałbym jeszcze z jeden szybki, dynamiczny numer kosztem jednego dłuższego, ciężkiego walcowania. Myślę, że całości słuchałoby się wtedy jeszcze lepiej.
BlackMoon Circle – Leave the Ghost Behind
Trio z Trondheim jest na scenie od nieco ponad dziesięciu lat, ale panowie nie lubią nudy, bo płyt mają na koncie już niemal tyle, ile lat wspólnego grania. Wiele z tych albumów opartych jest na długich studyjnych jamach. Ba, zdarzało się, że składały się z jednej lub dwóch kompozycji. Na płycie Leave the Ghost Behind aż tak ekstremalnie nie pojechali, ale może to dlatego, że płyta trwa aż 85 minut. Mamy tu zatem aż siedem utworów o długości mocno zróżnicowanej – od niemal miniaturek jak na ich możliwości i zwyczaje, czyli kawałków trwających pięć czy siedem minut, przez rzeczy dziewięcio-dwunastominutowe po propozycje trwające niemal lub nawet ponad 20 minut. To niewątpliwie może przytłoczyć podobnie jak czasami przytłacza sama muzyka Black Moon Circle, bo jest głośno, gęsto, ciężko i dynamicznie.
Przyznaję, że dla mnie taka porcja materiału muzycznego tego typu jest trudna do przetrawienia, ale pomijając już tę kwestię, muszę przyznać, że dobrze się tego słucha. Owszem, słychać, że to wszystko jest mocno improwizowane, czasami przydałoby się może nieco więcej uporządkowania, nieco więcej struktury, czegoś, co sprawiałoby, że po kolejnych odsłuchach coś jednak zostawałoby w głowie poza ogólnym klimatem, ale z drugiej strony te odjazdy prezentowane przez muzyków naprawdę wciągają i domyślam się, że na przykład doświadczanie tego na żywo musi być fantastycznym przeżyciem. Pojawiający się od czasu do czasu wokal także wprowadza w to wszystko nieco urozmaicenia. Fani takich zespołów jak Earthless powinni być bardzo zadowoleni, bo dużo tu gęstego, treściwego łojenia, a do tego całość nie brzmi jak garażowe odloty nagrywane na obsługiwanym przez zaprzyjaźnionego szczura magnetofonie, tylko jak coś, co faktycznie zostało w kwestii brzmieniowej dobrze ogarnięte. Produkcja nie kaleczy uszu, a jednocześnie muzyka nie gubi tej swojej jambandowej dzikości i odlotowości, wypracowano więc udany balans.
Londyńczycy błyskawicznie przebijają się do czołówki europejskiej sceny hard/psych. Na swoim trzecim albumie pokazują, że świetne recenzje dwóch poprzednich płyt absolutnie nie były na wyrost. Grają mrocznie, melodyjnie, z jednej strony przyjemnie dla ucha, ale z drugiej tajemniczo i klimatycznie. Muzycznie plasują się gdzieś w okolicach Grusom, Graveyard czy Ghosta, a że ja te zespoły uwielbiam, nie mogła mi się nowa płyta Green Lung nie spodobać. Świetnie sprawdzają się zarówno majestatyczne numery jak The Forest Church czy One for Sorrow, jak i rzeczy bardziej dynamiczne i przebojowe jak Mountain Throne czy Hunters in the Sky (pokuszę się o stwierdzenie, że to mógłby być kawałek z płyty takich projektów jak Avantasia czy Ayreon!), choć jeśli o te chodzi, kwintesencją tego stylu jest tu Maxine (Witch Queen) – jeden z najbardziej chwytliwych rockowych kawałków podziemnej sceny ostatnich 12 miesięcy. Świdrujące organy w tym numerze to jest mistrzostwo świata. Dla odmiany mamy też oszczędne, subtelne, ale cholernie klimatyczne Song of the Stones, które genialnie przełamuje ciężar pozostałych kompozycji. Ale znakomicie słucha się całej płyty. Świetne brzmienie (nie można pobłądzić, jeśli ma się w składzie gitary i organy, a do tego potrafi się dobrze je wykorzystać), moc, melodia, świetny wokal (gdzieś między mniej jęczącym Ozzym a Papą Emeritusem), dobra produkcja i unoszący się nad tym wszystkim klimat prastarych obrzędów w mrocznym lesie. Co tu się może nie podobać?
Australijska formacja po raz kolejny czaruje kapitalnym klimatem wprost z tajemniczych krain środkowej Azji. Wyprawy w tamte rejony zaowocowały miłością do tamtejszej muzyki oraz instrumentów, a to z kolei przekłada się na kapitalny klimat kolejnych wydawnictw zespołu. Sydney, z którego pochodzi trio, zupełnie nie kojarzy nam się z dźwiękami tam-tamów czy rababu. Ten ostatni pochodzi z Afganistanu i Kaszmiru, co znacznie lepiej pozycjonuje nam tę muzykę geograficznie. Tym razem mamy do czynienia z EP-ką. Saranam to zaledwie trzy kompozycje trwające w sumie 24 minuty (a de facto raczej około 20, bo ostatnie minuty wydawnictwa trudno nazwać muzyką), więc jest pewien niedosyt, ale nawet tyle wystarczy, by zespół zaprezentował się znakomicie. Ta muzyka natychmiast przenosi nas w zupełnie inną strefę klimatyczną i nawet w środku zimy może nam być gorąco i poczujemy piasek między zębami. Idealnie sprawdzi się podczas podróży w takie właśnie tajemnicze, klimatyczne miejsca, ale równie świetnie nada się jako tło do odprężania się w zaciszu domowym. Kapitalna mieszanka środkowoazjatyckiego tajemniczego folku z nutką psychodelii.
The Answer – Sundowners
Irlandczycy z północy wrócili siedem lat po premierze płyty Solas, która była powrotem do wysokiej formy. Nie żeby płyty poprzedzające ten album były słabe, ale miewałem momentami wrażenie, że trochę to wszystko zaczynało być do siebie podobne, i choć brzmiało dobrze, nie wzbudzało we mnie większej ekscytacji. Tymczasem Solas zaskakiwało rozwiązaniami w niektórych utworach. Było momentami nieco lżej, z większym luzem, gdzieś tam nawet elementy folkowe się przewijały. Szkoda, że po tamtej płycie nastąpiła tak długa przerwa. Z drugiej strony być może pozwoliło to muzykom znowu zebrać siły i wypróbować różnorodne pomysły.
Bo na pewno jest tu dość różnorodnie. Sundowners to kapitalny numer na otwarcie albumu – mocno zeppelinowy, ale raczej z gatunku kashmirowych niż prostych, krótkich, dynamicznych rockerów. Blood Brother to już raczej ukłon w stronę brytyjskiego glam rocka. Want You to Love Me idzie z kolei na sporej mocy i fajnym przesterze, przez co brzmi brudno i treściwie, a do tego wpada w ucho. Zresztą to akurat żadna nowość u The Answer. W zasadzie od pierwszej płyty udowadniają, że można sprawnie łączyć ciężar z chwytliwością. Jeśli chodzi o spokojniejsze rzeczy, mamy tu chociażby No Salvation czy Always Alright. To drugie zamyka płytę i w pierwszej połowie idzie nieco w kierunku alt country, co pewnie może być dla niektórych słuchaczy trochę kontrowersyjne, choć pod koniec fajnie się rozkręca. A, i zapomniałbym – coraz odważniej w muzyce grupy pojawiają się wszelkiego rodzaju instrumenty klawiszowe. Słyszymy je gdzieś na drugim czy trzecim planie w większości kompozycji z nowej płyty. Co więcej, grupa niedawno po raz pierwszy występowała w składzie z klawiszowcem… a w zasadzie hmm klawiszówką (?) Carą Bruns. Mam nadzieję, że to trwałe rozwiązanie, bo jest tu spory potencjał na to, by zwłaszcza organy czasami mocniej wychodziły na pierwszy plan i jeszcze lepiej uzupełniały się z gitarami. Mam wrażenie, że trochę ta płyta przeszła bez echa. Może po prostu przerwa była zbyt długa i fani grupy sprzed 10-15 lat przerzucili się na inne zespoły grające w podobnym klimacie, ale warto przypomnieć sobie o The Answer, bo wciąż są w bardzo dobrej formie.
Zespół wystąpi 9 kwietnia w poznańskim klubie 2Progi.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz