Poniżej kolejna porcja zeszłorocznych zaległości. Prawdopodobnie powstanie jeszcze jeden podobny tekst z sześcioma lub siedmioma płytami, choć obiecać nie mogę. Kiedy pierwsze teksty o płytach tegorocznych? Tego też nie wiem. Na razie czuję spore wypalenie, jeśli chodzi o temat bloga, ale może za czas jakiś to się zmieni.
Bad
Touch – Bittersweet Satisfaction
Bittersweet Satisfaction to szósta płyta ekipy z Wielkiej Brytanii. W zasadzie wystarczy spojrzeć na zdjęcie zespołu zdobiące okładkę tego albumu, by domyślać się, jaki muzyczny klimat dominuje w twórczości Anglików, a jak dodamy do tego, że płytę wypuścił label Marshall (tak, związany z producentem legendarnych wzmacniaczy), to chyba już wszystko jasne. To błyskawicznie wpadające w ucho, całkowicie nieskomplikowane rockowe granie w oldschoolowym klimacie. Mamy tu dziesięć numerów trwających w sumie 34 minuty. Tylko jedna kompozycja nieznacznie przekracza cztery minuty. Nie spodziewajcie się więc długich instrumentalnych odlotów czy złożonych, wielowątkowych kompozycji. To pozytywne, melodyjne, niezwykle chwytliwe granie. Z jednej strony trochę amerykańskie, z drugiej zaś z pewnością nawiązujące do starej szkoły melodyjnego brytyjskiego rocka spod znaku The Answer, Thunder czy Bad Company.
Są
fajne, mocne riffy, jest dobry główny, klasycznie rockowy wokal, są
rockowe chórki w chwytliwych refrenach, jest solidna praca sekcji
rytmicznej, są w końcu kapitalnie uzupełniające to wszystko
organy (co ciekawe, nie widzę ich w „spisie instrumentów” i
zespół nie ma chyba organisty na etacie, ale przecież słychać
ten instrument wyraźnie w większości kompozycji). Oczywiście nie
ma tu dla odmiany niczego nowego, ale przecież czasem wcale nie o to
chodzi. Nie każdy zespół musi przecierać nowe szlaki, nie każda
płyta musi stanowić przełom w historii muzyki. Czasami można
robić coś, co robiły już tysiące zespołów, ale jeśli tylko
robi się to dobrze, nie widzę problemu. A ci goście spisują się
naprawdę całkiem nieźle. Czasami chciałoby się, żeby pociągnęli
jakiś kawałek dłużej (otwierające płytę Slip
Away
kończy się dość nagle, a spokojnie można było jeszcze trochę
pograć), czasem flirtują zbyt mocno z balladowym banałem (Come
Back Again),
ale ogólnie zestaw na Bittersweet
Satisfaction
jest naprawdę przyjemny. Przy takich numerach jak This
Life,
Bittersweet
Satisfaction
czy Taste
This
kończyny same chodzą. Nothing
Wrong With That
brzmi z kolei, jakby ten numer nagrał zespół z południa Stanów.
To płyta idealna na letnie wyprawy samochodem. Do lata co prawda
jeszcze trochę czasu, ale zawsze można już poćwiczyć przed
sezonem.
Frankie and the Witch Fingers – Data Doom
Powstali w 2013 roku. Są z Indiany, ale działają w Kalifornii. Słuszny wybór, jeśli chce się przebić na scenie muzycznej. Data Doom to ich siódmy album, ale przyznaję, że nigdy wcześniej jakoś na nich nie trafiłem. Zainteresowała mnie dość intrygująca okładka oraz tagi „garage rock” i „psych rock”. Muzyka absolutnie nie rozczarowała.
Frankie and the Witch Fingers proponują nam dynamiczne, bezkompromisowe rockowe granie na sporej intensywności, ale również niezaprzeczalnie chwytliwe. Do tego – co niewątpliwie wyróżnia ich w tym gatunku – mają w arsenale instrumenty dęte. Nie wiem, czy pojawiają się one też na wcześniejszych płytach, bo jeszcze ich nie słyszałem, ale na tej są i znakomicie uzupełniają bardziej tradycyjne rockowe instrumentarium oraz świetnie pasują do dynamiki prezentowanej przez zespół. Często dublują główny riff, nadając mu dodatkowej mocy i stawiając muzyczną kropkę nad i. Pierwsze numery to prawdziwa jazda bez trzymanki. Punkowa energia, funkowy groove i rockandrollowe szaleństwo w jednym. Na szczęście znajdziemy tu chwile, by nieco odpocząć, bo gdyby cały album był utrzymany w takim tempie jak Empire, Burn Me Down czy Weird Dog, byłby na pewno też świetny, ale chyba wykańczający dla mnie jako słuchacza. Zwalniają trochę i zmniejszają momentami intensywność – na przykład w Doom Boom czy w zamykającym album Political Cannibalism (choć absolutnie nie spodziewajcie się nawet tutaj tempa balladowego). Przygotujcie się jednak, że przez większość płyty panuje tu fantastyczne muzyczne szaleństwo na wysokich obrotach. Świetna płyta! Bardzo pozytywna muzycznie, nawet jeśli tekstowo już mniej optymistyczna. Jeśli będziecie w stanie wysiedzieć przy niej spokojnie w miejscu, to sprawdźcie, czy macie jeszcze puls.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
La Chinga – Primal Forces
Trio z Vancouver powróciło z pierwszym od pięciu lat, a czwartym w ogóle albumem studyjnym. Wszystkie trzy poprzednie wciąż goszczą od czasu do czasu w moim odtwarzaczu, zwłaszcza w samochodzie, bo to muzyka idealnie nadająca się właśnie do dłuższej trasy gdzieś poza miastem. Z nimi jest trochę jak z AC/DC. Odpalając płytę, wiem dokładnie, co na niej usłyszę, a jednak i tak słucha się tego z przyjemnością. Primal Forces to kolejna dawka kapitalnego, zagranego na luzie hard rocka ze stonerową domieszką. Pod pewnymi względami przypominają mi młodych Gunsów albo Ugly Kid Joe – nie tyle samą muzyką, ile takim bezczelnym luzem połączonym z umiejętnością tworzenia prostych, nośnych numerów, które niezwykle szybko wpadają w ucho.
Z jednej strony pobrzmiewają tu echa klasyków rocka lat 70., jakby panowie chcieli grać Highway Star, ale pozbywszy się wcześniej długich solówek i ozdobników, z drugiej sporo tu punkowej prostoty i surfesko-skejterskiej bezpretensjonalności. No wiecie – jest ciepło, fajnie, słońce grzeje, więc bierzmy browar, deski, pojeździmy albo popływamy, a w przerwie narobimy przy plaży trochę hałasu. Ta wizja nawet trzymałaby się kupy, gdyby nie to, że nie są z Kalifornii, a z Vancouver, gdzie panuje zgoła inny klimat. To jednak szczegół. Ważne, że takie obrazy właśnie wywołuje muzyka zespołu. Na nowej płycie jest dziesięć numerów i nie ma tu absolutnie miejsca na stopniowe zapoznawanie się. Zespół przechodzi do konkretów od pierwszych sekund wyśmienitego, motorycznego Light It Up. Mamy też mocno motörheadowe Backs to the Wall. Numery te wprowadzają kapitalny klimat hardrockowej rozpierduchy, co nie znaczy, że wszystkie są utrzymane w tak mocnym tempie. Jest tu czas, by nieco zwolnić, jak w Witch’s Heart czy Rings of Horsepower, ale nawet jeśli spada tempo, absolutnie nie spada poziom czy melodyjność kompozycji. Czy Primal Forces różni się szczególnie od wcześniejszych trzech płyt La Chinga? No raczej nie. Czy mi to przeszkadza? No raczej nie.
Płyty można posłuchać na profilu wydawcy na Bandcampie.
Numidia – South of the Bridge
Poprzedni album ekipy z Sydney, wydany w styczniu 2019 roku debiut grupy Numidia, był jedną z moich ulubionych płyt tamtego rocznika. Zachwycili mnie głębią swojej muzyki, hipnotycznymi zapętleniami i nawiązaniami do klimatów bliskowschodnich. Wydana latem 2023 roku płyta South of the Bridge ukazuje Numidię w nieco innej odsłonie. Wciąż dużo tu świetnych rockowych klimatów z naleciałościami (w zależności od kompozycji) lekko progresywnymi lub bluesowymi, ale zespół mocno ograniczył elementy psychodeliczne oraz te tak świetne nawiązania folkowe. W efekcie powstała płyta udana, brzmiąca bardzo przyjemnie, ale jednak pozbawiona tej magii obecnej na debiucie.
Zaczynają w sumie, jakby przecząc temu, co właśnie napisałem, dość mocno w klimatach poprzedniej płyty w No Friends but the Mountains. Tyle że później szybko idą w kierunku przyjemnego, świetnie brzmiącego, choć niekoniecznie odkrywczego blues-rocka w Don’t Mean a Thing to Me. Days Gone By to kolejny przyjemnie brzmiący numer, ale to taka trochę pościelówa w klimatach americany. She Sings the Blues mogłoby spokojnie trafić na jakąś płytę Claptona… przynajmniej do momentu, w którym pod koniec wchodzi niemal sabbathowy, doomowy riff. Jeśli zaś chodzi o nawiązania do brzmień z poprzedniego krążka, to po utworze otwierającym album w zasadzie już nie wracają. I to w sumie jest mój zasadniczy problem z ta płytą. Te wszystkie utwory brzmią naprawdę fajnie i absolutnie fantastycznie się ich słucha, tylko niespecjalnie wyróżniają zespół spośród mnóstwa innych współczesnych grup prezentujących takie brzmienie. Na debiucie zdecydowanie się wyróżniali. Nie mam, bo i mieć nie mogę, żadnych pretensji do zespołu, że postanowił nie nagrywać drugiej takiej samej płyty. To raczej należy odbierać pozytywnie. Zdecydowali się na pewną zmianę stylu i mogę to zrozumieć. Tak po prostu zwyczajnie wolałem to, jak brzmieli na pierwszej płycie. Ta jest bardzo udana i ma mocne momenty, tamta była znakomita. Zobaczymy, w którą stronę pójdą na kolejnej.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
Royal Thunder – Rebuilding the Mountain
Historia Royal Thunder ze stanu Georgia jest dość zawiła i nietypowa. Obok dobrej muzyki nie brakowało w niej także dramatów, w tym zmian w składzie, uzależnienia od używek oraz rozstania małżonków tworzących trzon formacji. Po kilku latach przerwy udało się jednak poskładać rozsypane elementy układanki i Royal Thunder powrócili z niezwykle udanym albumem Rebuilding the Mountain.
Wiele rzeczy może zwracać tu uwagę, ale jeśli o mnie chodzi, od pierwszego odsłuchu zwróciłem ją przede wszystkim na głos grającej także na basie Mlny Parsonz. Sposób, w jaki śpiewa, od samego początku skojarzył mi się z Ronniem Jamesem Dio. Nie chodzi naturalnie o samo brzmienie głosu, ale o sposób śpiewania oraz wykorzystanie ozdobników. Do tego głos Mlny brzmi jakby jej struny głosowe potraktowano lekko papierem ściernym, co tylko dodaje mu uroku. Z pewnością płycie nie szkodzi także to, że te numery po prostu błyskawicznie wpadają w ucho. Takie Twice powinno być przebojem w każdej stacji rockowej. Również promujący album utwór The Knife to rzecz tyleż niepokojąca, co wpadająca w ucho. Bywa też jednak ciężej i nieco mniej przebojowo, jak w No Where czy Dead Star. To naprawdę mocne, rockowe numery, które świetnie równoważą ten bardziej chwytliwy materiał, a do tego mamy tu jeszcze takie utwory jak kapitalnie bujające Live to Live. W dużej mierze dlatego właśnie tak dobrze się tej płyty słucha. Jest różnorodna, a przy tym spójna, a do tego aż kipi emocjami.
Spidergawd – VII
Spidergawd to pewna firma. Może i ich płyty nie należą do tych, które biją się u mnie o podium swoich roczników, i nie wywołują w moim organizmie wielkiego spustoszenia emocjonalnego, ale zawsze można liczyć na to, że ta ekipa z Norwegii zapewni nam mocną dawkę dynamicznego, pełnego energii hard rocka. Jest jak zwykle z jednej strony przebojowo, z drugiej zaś mocno, ciężko, a momentami i monumentalnie, w czym niemały udział ma saksofon, który przecież stanowi ważny element brzmienia Spidergawd. Wraz z gitarą tworzy naprawdę potężną ścianę dźwięku.
Pisałem to już przy okazji jednej z ostatnich płyt, napiszę i teraz, bo w zasadzie z każdym albumem słyszę to coraz bardziej – Spidergawd muzycznie zaczęło mi od pewnego momentu mocno przypominać Foo Fighters i to tych Fighters najbardziej dynamicznych i najcięższych, tyle że oczywiście z dodatkiem tego elementu wyróżniającego Norwegów, czyli saksofonu. Przecież takie Sands of Time mogłoby spokojnie pójść do ludzi jako nowy kawałek FF i byłoby pewnie z racji tego sporym przebojem. Jest coś takiego w sposobie tworzenia melodii przez oba te zespoły, że nietrudno o takie skojarzenia. Z tego mocnego zestawu dziewięciu świetnych rockowych kopów energetycznych najbardziej do gustu przypadły mi chyba The Tower, Bored to Death czy Afterburner, a także kompletnie inne od reszty krążka, zamykające go … and nothing but the truth, ale cała płyta to po prostu kapitalna dawna wysokooktanowego, a jednocześnie cholernie melodyjnego hard rocka. Na tych gościach muzycznie zawsze można polegać.
Płyty można posłuchać na profilu grupy na Bandcampie.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Rozumiem wypalenie. Mam nadzieję, że teksty o rzeczach, które zrobiły bardzo duże wrażenie dalej się będą pojawiać. Nic na siłę :)
OdpowiedzUsuń