piątek, 28 listopada 2014

The Socks - The Socks [2014]


Pisanie opinii na temat płyt to dość niewdzięczne zadanie. Napisz coś nie po myśli fanów zespołu, to zaraz kilka osób traktujących to wszystko zbyt poważnie zarzuci ci, że nie przesłuchałeś płyty, że nic nie wiesz o twórczości grupy, że nie rozumiesz przesłania albo jesteś zwykłym hejterem. Dlatego staram się zawsze poznać album jak najlepiej, zanim odważę się skrobnąć o nim kilka słów (choć w dyskusji z fanatykami i tak nic to nie da). W przypadku francuskiej grupy The Socks było oczywiście podobnie (pomijając to, że nie znam żadnych jej polskich fanów, więc siłą rzeczy i tak nie zetknąłbym się z ich opiniami na temat tego tekstu), ale jeszcze zanim po raz pierwszy włączyłem nagrania z płyty zatytułowanej po prostu The Socks, miałem dziwne przeczucie, że ten krążek trafi w moje gusta. Czasami wystarczy znakomita, intrygująca okładka. Czasami po prostu wiesz.

O tym, że muzyka rockowa ma się znakomicie w Skandynawii, w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych, przekonałem się już nie raz, nawet jeśli mainstreamowe media próbują wmawiać nam coś zupełnie innego. O francuskiej scenie rockowej i metalowej nie wiem absolutnie nic, a jedyne dwie nazwy, które cokolwiek mi mówią, to Gojira i Noir Désir, jednak ze znajomością ich twórczości jest już znacznie gorzej. Okazuje się jednak, że i w kraju nad Sekwaną (a tak konkretniej to nad Rodanem i Saoną, bo grupa pochodzi z Lyonu) można młócić dobrego rocka aż miło. Trzymając się starej dobrej rockowej tradycji wyrabiania się na pojedynczej płycie winylowej, francuski kwartet streścił się na swoim dużym debiucie w 43 minutach. Dziewięć zawartych na The Socks kompozycji to idealna dawka, by dobrze poznać zespół i ich muzyczne inspiracje, a jednocześnie nie znudzić się nieznaną sobie muzyką. W czasie tych 43 minut będziemy obcowali z ciężkim, dynamicznym i brudnym hard rockiem przyprawionym elementami psychodelii, stonera i bluesa. W grupie jest dwóch gitarzystów, co oczywiście pozytywnie wpływa na brzmienie i odpowiednią „gęstość” aranży, ale jeden z panów wiosłowych – Nicolas Baud – bardzo chętnie i często przesiada się za instrumenty klawiszowe, co niewątpliwie daje kapeli więcej możliwości twórczych. Jednak bez względu na to, czy w danej kompozycji organy wysuną się na pierwszy plan, czy nie – każdy z dziewięciu numerów na The Socks brzmi ciężko, soczyście i cholernie klimatycznie.

Panowie prezentują muzykę, która w ostatnim czasie jest mi bardzo bliska, czyli mocno, ciężko, „z jajami” (pozdrawiam fanów Coldplay), ale jednocześnie dość przystępnie i ze znakomitymi melodiami. Bywa głośno, ale nigdy nie jest to hałas dla samego hałasu. Zaczyna się klimatycznie, choć dość niepozornie. Spokojny, jednostajny rytm i przetworzone wokale na początku Lords of Illusion wprowadzają ciekawy klimat, ale naprawdę przyjemnie robi się, gdy na dobre wchodzi potężny riff grany wspólnie przez gitarę i organy, podpierany marszowym motywem perkusyjnym. W drugiej połowie utworu muzycy pozwalają sobie na mały instrumentalny odjazd w bardziej psychodeliczno-progresywne rejony i robi się tak miło, że aż szkoda, że po niespełna sześciu minutach to już koniec numeru. Ale płyta przecież dopiero się zaczyna. W Some Kind of Sorcery i Next to the Light The Socks uderzają w nutę stoner/doomrockową i łomoczą aż miło. Perkusista Jessy Ensenat nie ma ani chwili na odpoczynek, a obaj gitarzyści – śpiewający także Julien Meret i wspomniany już Nicolas Baud – zasypują słuchaczy lawiną rockowego, gitarowego mięcha. Niskie stroje i rzężące, brudne brzmienie – jeśli lubicie takie klimaty, początek The Socks z pewnością zachęci was do odsłuchu reszty. Chwila wytchnienia przychodzi wraz z piątą kompozycją – Holy Sons – choć należy wspomnieć, że jest to jedynie przerwa od sporego tempa, bo na pewno nie od ciężaru. Meret znowu wspomaga się efektami nakładanymi na wokal, co wraz z dużym natężeniem dźwięku i nieco klaustrofobicznym brzmieniem, daje znakomity efekt. Wyobraźcie sobie co mocniejsze, walcowate kompozycje Alice in Chains wzmocnione dodatkowo organami w tle. Czy coś takiego może się nie podobać? Pewnie może, w końcu świat nie jest idealny… Ale ja w połowie płyty jestem już do The Socks w stu procentach przekonany.

Wspomniałem już kilka razy o organach. Te na pierwszy plan wychodzą w kilku utworach – najwyraźniej chyba w Gypsy Lady oraz w Electric War. Pierwszy nabiera dzięki nim nieco doorsowego klimatu, choć trzeba wziąć pod uwagę, że to raczej Doorsi na silnych wspomagaczach – coś, co brzmi, jakby za utwór kwartetu z Kalifornii wziął się na przykład omawiany tu kilka miesięcy temu zespół Bigelf do spółki z Marilynem Mansonem. Nie da się jednak ukryć, że pod polewą ciężkiego rocka czuć w tej kompozycji ducha przełomu lat 60. i 70. W Electric War przez moment wraca klimat purplowych pojedynków gitarowo-organowych, ale to tylko chwilowa odmiana, bo cały numer zionie sabbathowym złem na kilometr. Zamykający krążek The Last Dragon to drugi nieco wolniejszy (przynajmniej chwilami) numer, choć znowu nie można powiedzieć, żeby panowie zeszli z ciężaru. Ale tu momentami bardziej słychać wpływy bluesowe, choć naturalnie w dość głośnym i intensywnym brzmieniowo wydaniu. Kiedy na początku piątej minuty na placu boju pozostają na dłuższą chwilę same organy, trudno nie mieć ciar na całym hardrockowym ciele.

Kilka tygodni temu zespół zdecydował się na dość zaskakujące posunięcie. Zmienił nazwę na Sunder, mimo zachowania tego samego stanu osobowego. Nie wiem, co było przyczyną takiej decyzji. Czy nazwa The Socks nagle zaczęła brzmieć mało poważnie (rychło w czas), czy znalazł się inny zespół wydający muzykę pod tym szyldem. Na nowym facebookowym profilu zespołu Nicolas Baud, który do tej pory wymieniany był jako gitarzysta rytmiczny i klawiszowiec, teraz występuje jedynie jako organista, więc być może zmiana nazwy zwiastuje również lekką zmianę w muzycznym rozwoju grupy. Na odpowiedź na to pytanie trzeba będzie poczekać, aż w sieci pojawią się pierwsze nagrania już pod szyldem Sunder. A na razie ja cieszę się z tego, co muzycy już wydali, bo jest z czego! The Socks to album debiutancki, ale kwartet z Lyonu w żadnym momencie nie brzmi na nim jak zbieranina niepewnych siebie i własnej muzycznej drogi nowicjuszy. Zbliża się koniec roku, a zatem i czas podsumowań. Jestem przekonany, że płyta kwartetu The Socks nie znajdzie się w rankingach dużych pism rockowych wybierających najlepsze krążki 2014 roku. Masa fanów tego typu grania nigdy nie pozna tego zespołu i nawet nie będzie wiedziała, co traci. Ja poznałem, na mojej liście The Socks na pewno się znajdą i to wysoko. Bardzo przyjemne zaskoczenie!


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Cześć, z francuskich zespołów mogę Ci polecić genialnych Cheap Wine, którzy byli w Polsce na ubiegłym RSF.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. byłem, znam, nawet EPkę ich kupiłem :) świetny koncert dali.

      Usuń