Pisanie opinii na temat płyt to
dość niewdzięczne zadanie. Napisz coś nie po myśli fanów zespołu, to zaraz
kilka osób traktujących to wszystko zbyt poważnie zarzuci ci, że nie
przesłuchałeś płyty, że nic nie wiesz o twórczości grupy, że nie rozumiesz
przesłania albo jesteś zwykłym hejterem. Dlatego staram się zawsze poznać album
jak najlepiej, zanim odważę się skrobnąć o nim kilka słów (choć w dyskusji z
fanatykami i tak nic to nie da). W przypadku francuskiej grupy The Socks było
oczywiście podobnie (pomijając to, że nie znam żadnych jej polskich fanów, więc
siłą rzeczy i tak nie zetknąłbym się z ich opiniami na temat tego tekstu), ale
jeszcze zanim po raz pierwszy włączyłem nagrania z płyty zatytułowanej po
prostu The Socks, miałem dziwne
przeczucie, że ten krążek trafi w moje gusta. Czasami wystarczy znakomita,
intrygująca okładka. Czasami po prostu wiesz.
O tym, że muzyka rockowa ma się
znakomicie w Skandynawii, w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych,
przekonałem się już nie raz, nawet jeśli mainstreamowe media próbują wmawiać
nam coś zupełnie innego. O francuskiej scenie rockowej i metalowej nie wiem
absolutnie nic, a jedyne dwie nazwy, które cokolwiek mi mówią, to Gojira i Noir
Désir, jednak ze znajomością ich twórczości jest już znacznie gorzej. Okazuje
się jednak, że i w kraju nad Sekwaną (a tak konkretniej to nad Rodanem i Saoną,
bo grupa pochodzi z Lyonu) można młócić dobrego rocka aż miło. Trzymając się
starej dobrej rockowej tradycji wyrabiania się na pojedynczej płycie winylowej,
francuski kwartet streścił się na swoim dużym debiucie w 43 minutach. Dziewięć
zawartych na The Socks kompozycji to
idealna dawka, by dobrze poznać zespół i ich muzyczne inspiracje, a
jednocześnie nie znudzić się nieznaną sobie muzyką. W czasie tych 43 minut
będziemy obcowali z ciężkim, dynamicznym i brudnym hard rockiem przyprawionym
elementami psychodelii, stonera i bluesa. W grupie jest dwóch gitarzystów, co
oczywiście pozytywnie wpływa na brzmienie i odpowiednią „gęstość” aranży, ale
jeden z panów wiosłowych – Nicolas Baud – bardzo chętnie i często przesiada się
za instrumenty klawiszowe, co niewątpliwie daje kapeli więcej możliwości
twórczych. Jednak bez względu na to, czy w danej kompozycji organy wysuną się
na pierwszy plan, czy nie – każdy z dziewięciu numerów na The Socks brzmi ciężko, soczyście i cholernie klimatycznie.
Panowie prezentują muzykę, która
w ostatnim czasie jest mi bardzo bliska, czyli mocno, ciężko, „z jajami”
(pozdrawiam fanów Coldplay), ale jednocześnie dość przystępnie i ze znakomitymi
melodiami. Bywa głośno, ale nigdy nie jest to hałas dla samego hałasu. Zaczyna
się klimatycznie, choć dość niepozornie. Spokojny, jednostajny rytm i
przetworzone wokale na początku Lords of
Illusion wprowadzają ciekawy klimat, ale naprawdę przyjemnie robi się, gdy
na dobre wchodzi potężny riff grany wspólnie przez gitarę i organy, podpierany
marszowym motywem perkusyjnym. W drugiej połowie utworu muzycy pozwalają sobie
na mały instrumentalny odjazd w bardziej psychodeliczno-progresywne rejony i
robi się tak miło, że aż szkoda, że po niespełna sześciu minutach to już koniec
numeru. Ale płyta przecież dopiero się zaczyna. W Some Kind of Sorcery i Next
to the Light The Socks uderzają w nutę stoner/doomrockową i łomoczą aż
miło. Perkusista Jessy Ensenat nie
ma ani chwili na odpoczynek, a obaj gitarzyści – śpiewający także Julien Meret
i wspomniany już Nicolas Baud – zasypują słuchaczy lawiną rockowego, gitarowego
mięcha. Niskie stroje i rzężące, brudne brzmienie – jeśli lubicie takie
klimaty, początek The Socks z pewnością
zachęci was do odsłuchu reszty. Chwila wytchnienia przychodzi wraz z piątą
kompozycją – Holy Sons – choć należy
wspomnieć, że jest to jedynie przerwa od sporego tempa, bo na pewno nie od
ciężaru. Meret znowu wspomaga się efektami nakładanymi na wokal, co wraz z
dużym natężeniem dźwięku i nieco klaustrofobicznym brzmieniem, daje znakomity
efekt. Wyobraźcie sobie co mocniejsze, walcowate kompozycje Alice in Chains
wzmocnione dodatkowo organami w tle. Czy coś takiego może się nie podobać?
Pewnie może, w końcu świat nie jest idealny… Ale ja w połowie płyty jestem już
do The Socks w stu procentach przekonany.
Wspomniałem już kilka razy o
organach. Te na pierwszy plan wychodzą w kilku utworach – najwyraźniej chyba w Gypsy Lady oraz w Electric War. Pierwszy nabiera dzięki nim nieco doorsowego klimatu,
choć trzeba wziąć pod uwagę, że to raczej Doorsi na silnych wspomagaczach –
coś, co brzmi, jakby za utwór kwartetu z Kalifornii wziął się na przykład
omawiany tu kilka miesięcy temu zespół Bigelf do spółki z Marilynem Mansonem.
Nie da się jednak ukryć, że pod polewą ciężkiego rocka czuć w tej kompozycji
ducha przełomu lat 60. i 70. W Electric
War przez moment wraca klimat purplowych pojedynków gitarowo-organowych,
ale to tylko chwilowa odmiana, bo cały numer zionie sabbathowym złem na
kilometr. Zamykający krążek The Last
Dragon to drugi nieco wolniejszy (przynajmniej chwilami) numer, choć znowu
nie można powiedzieć, żeby panowie zeszli z ciężaru. Ale tu momentami bardziej
słychać wpływy bluesowe, choć naturalnie w dość głośnym i intensywnym
brzmieniowo wydaniu. Kiedy na początku piątej minuty na placu boju pozostają na
dłuższą chwilę same organy, trudno nie mieć ciar na całym hardrockowym ciele.
Kilka tygodni temu zespół
zdecydował się na dość zaskakujące posunięcie. Zmienił nazwę na Sunder, mimo
zachowania tego samego stanu osobowego. Nie wiem, co było przyczyną takiej
decyzji. Czy nazwa The Socks nagle zaczęła brzmieć mało poważnie (rychło w
czas), czy znalazł się inny zespół wydający muzykę pod tym szyldem. Na nowym
facebookowym profilu zespołu Nicolas Baud, który do tej pory wymieniany był
jako gitarzysta rytmiczny i klawiszowiec, teraz występuje jedynie jako
organista, więc być może zmiana nazwy zwiastuje również lekką zmianę w
muzycznym rozwoju grupy. Na odpowiedź na to pytanie trzeba będzie poczekać, aż
w sieci pojawią się pierwsze nagrania już pod szyldem Sunder. A na razie ja
cieszę się z tego, co muzycy już wydali, bo jest z czego! The Socks to album debiutancki, ale kwartet z Lyonu w żadnym
momencie nie brzmi na nim jak zbieranina niepewnych siebie i własnej muzycznej
drogi nowicjuszy. Zbliża się koniec roku, a zatem i czas podsumowań. Jestem
przekonany, że płyta kwartetu The Socks nie znajdzie się w rankingach dużych
pism rockowych wybierających najlepsze krążki 2014 roku. Masa fanów tego typu
grania nigdy nie pozna tego zespołu i nawet nie będzie wiedziała, co traci. Ja
poznałem, na mojej liście The Socks na pewno się znajdą i to wysoko. Bardzo
przyjemne zaskoczenie!
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Cześć, z francuskich zespołów mogę Ci polecić genialnych Cheap Wine, którzy byli w Polsce na ubiegłym RSF.
OdpowiedzUsuńbyłem, znam, nawet EPkę ich kupiłem :) świetny koncert dali.
Usuń