Domyślam się, że podobnie jak w
przypadku kilku ostatnich grup prezentowanych przeze mnie, nazwa Seven Impale
niewiele mówi większości z was. Wypadałoby zatem przedstawić sekstet ukrywający
się pod tą nazwą. Panowie pochodzą z Norwegii i grają wspólnie od 2010 roku. Po
trzech latach tworzenia wypuścili w 2013 roku EPkę Beginning/Relieve, zaś kilka tygodni temu nakładem norweskiej
wytwórni Karisma (wydającej między innymi płyty zespołów Airbag i D’Accord)
ukazał się debiutancki album długogrający formacji – City of the Sun. Muzykę, którą wykonuje Seven Impale, można by
najprościej nazwać mieszanką rocka progresywnego i jazz rocka, choć to
oczywiście pewne uogólnienie. Wciąż tu jesteście, mimo zupełnie nieznanej wam
nazwy? Zapraszam dalej.
Pełnowymiarowy debiut Seven
Impale to 45 minut podzielonych na pięć kompozycji. Nie trzeba być matematycznym
geniuszem, żeby spostrzec, że w radiowym formacie 3:20 raczej panowie się nie
mieszczą. Dwa najkrótsze numery na City
of the Sun nieznacznie przekraczają sześć i pół minuty, zaś najdłuższy to
czternastominutowa jazda. Na samą myśl dostajecie ataków histerii, a na waszej
indierockowej skórze pojawia się brzydka wysypka? Tych, którzy nie uciekli po
poprzednim zdaniu, uspokajam – przez te trzy kwadranse ani razu nie będzie
nudno, żadna z kompozycji nie będzie się dłużyła, a muzycy nie będą próbowali
popisywać się przez wiele minut natchnionymi solówkami. Utwory są długie,
złożone, ale nigdy przekombinowane, nudne bądź rozwleczone na siłę.
Zaczyna się bardzo niepozornie. W
otwierającym krążek utworze Oh, My
Gravity! wita nas saksofon oraz motyw bardziej jazzowy niż rockowy. To
raczej brzmienia, których prędzej spodziewałbym się na płycie The Dave Brubeck
Quartet niż na albumie grupy rockowej, ale jest bardzo interesująco, zaskakująco
od samego początku i przede wszystkim niezwykle przyjemnie. Gitara i organy
przejmują dowodzenie po około dwóch minutach, wtedy też słyszymy po raz
pierwszy wokal Stiana Øklanda. Dźwięki przybierają nieco na intensywności,
muzycy dodają trochę ciężaru, ale całość wciąż brzmi bardzo dostojnie i co
jakiś czas powraca do jazzrockowych fundamentów. Radykalną zmianę natężenia
dźwięku otrzymujemy w drugiej części kompozycji. Tu już dominują mocne
uderzenia perkusji, prowadzące całość połamanymi rytmami w coraz to nowe
rejony, oraz gęste gitarowe riffy przeplatane wstawkami organowymi. Wszystko to
jednak polane jest saksofonowym sosem, bo to właśnie ten instrument gra
kluczową partię solową pod koniec utworu. Również Windshears rozpoczyna się od delikatnego „plumkania” (bo inaczej
nie da się tego nazwać) gitary wspomaganej subtelnym organowym tłem, jazzowym
rytmem i bardzo przyjemną partią saksofonu. Przez chwilę wydaje się, jakby
każdy z instrumentalistów grał zupełnie inny motyw, ale jakimś cudem to wszystko
razem pasuje do siebie i tworzy świetny klimat. Muzycy zabierają się kilka razy
do różnych motywów, by następnie porzucać je na rzecz następnych, ale mimo tego
cały czas mam wrażenie, że to ma sens, a kolejne zmiany muzycznego kierunku są
logiczne i naturalne. Dwa razy na chwilę robi się głośniej i intensywniej. Eschaton Horo dla odmiany rozpoczyna się
dynamiczniej – od zwariowanego jazzowego motywu – ale po chwili przechodzi w
dużo spokojniejsze, delikatniejsze granie, ozdabiane wysokim subtelnym wokalem
Øklanda. W końcu możemy wyraźnie wsłuchać się w świetne partie basu Tormoda
Fosso, pięknie gra też saksofonista Benjamin Mekki Widerøe, który jest
prawdziwą gwiazdą tego wydawnictwa. Błędem byłoby jednak oczekiwanie, że cała
ośmioipółminutowa kompozycja będzie utrzymana w tym jednym klimacie. W czwartej
minucie robi się dużo intensywniej, rzekłbym bardzo crimsonowo, choć jeśli
miałbym wskazać podobieństwa brzmieniowe do któregoś okresu działalności King
Crimson, to postawiłbym raczej na The
Power to Believe niż na pierwsze płyty. Jest brudno, gęsto, jazgotliwie –
cudownie! I tak niemal do końca utworu – niemal, bo ostatnie półtorej minuty to
powrót do oszczędnego aranżu i niemal kołysankowego klimatu.
Extraction rozpoczyna mocno przesterowana gitara ze wspomaganiem
bulgoczącego basu i gęstego tła organowego. I choć – niespodzianka – szybko
następuje zmiana motywu i muzycy przechodzą do dużo oszczędniejszego aranżu,
wciąż jest dość ciężko, klimatycznie, powiedziałbym nawet, że mrocznie, gdyby to
słowo w odniesieniu do muzyki nie kojarzyło się ostatnimi czasy z metalem dla
nastolatków. Jednak z tego typu muzyką ani ten utwór ani w ogóle ten zespół nie
mają nic wspólnego. Sekcja rytmiczna nie pozwala nam zapominać o tym, że wciąż
obracamy się w klimatach jazzrockowych, a kierunek marszu grupy ponownie
zmienia się co kilkadziesiąt sekund. Jest chwila na delikatne, wysmakowane solo
gitarowe, są organowe szaleństwa autorstwa Håkona Vinje oraz perkusyjne
połamańce, jest wreszcie porywająca partia saksofonu pod koniec kompozycji. Jak
można się domyślić, panowie najbardziej odpływają w najdłuższym utworze na
płycie – zamykającym album God Left Us
for a Black-dressed Woman (fantastyczny tytuł). Zaczyna się spokojnie, od
dominacji saksofonu. Jednak szybko przypomina o sobie także koalicja
gitarowo-klawiszowa. Stian Økland ponownie hipnotyzuje swoimi wysokimi, choć
nieprzytłaczającymi słuchacza zaśpiewami, a cały sekstet zręcznie przeplata
spokojne fragmenty sporadycznymi uderzeniami organów i przesterowanej gitary. W
połowie kompozycji panowie odlatują na jakiś czas w psychodeliczno-jazzowe
klimaty niczym wspomniane już King Crimson na swoim wielkim debiucie. Pozornie
mamy tu momentami jeden wielki chaos, ale mimo wszystko czuję, że zespół ma sytuację
pod pełną kontrolą i znakomicie wie, co robi. Utwór – a co za tym idzie także
cały album – kończy się dokładnie tak, jak powinien, biorąc pod uwagę
wcześniejsze kompozycje: budowany misternie klimat, zmierzający oczywistą drogą
do szczęśliwego finału, jest nagle zburzony kilkadziesiąt sekund przed końcem
krążka zupełnie zaskakującą zmianą motywu, a łódź pod nazwą Seven Impale dobija
do brzegu przy akompaniamencie nieco chaotycznych i mocno hałaśliwych dźwięków
nisko nastrojonych gitar oraz perkusyjnego „oklepu”.
City of the Sun to jedno z najprzyjemniejszych tegorocznych
zaskoczeń. Uwielbiam, gdy tego typu grupy wyskakują zupełnie znikąd i pokazują,
że dalej można tworzyć fantastyczną muzykę rockową. Prawdopodobnie nie napisze
o nich żadne wielkie pismo muzyczne, ich nagrania nie trafią do stacji
radiowych (chyba że do mojej własnej audycji albo do Nocy Muzycznych Pejzaży w
Trójce – zresztą tam już nawet można je było usłyszeć), ale grupa szybko
znajdzie zapewne niewielkie, ale wierne grono oddanych słuchaczy, którzy będą
chcieli „rozprzestrzenić zarazę” i polecić zespół swoim znajomym. Tak i ja
czynię i zachęcam was do dania im szansy. Być może ta muzyka jest w
dzisiejszych czasach zupełnie niemodna, ale co z tego, skoro jest piękna? Modę
zostawmy gwiazdkom sezonowym i melomanom z dyskotek i popularnych klubów oraz
czytelnikom (tfu) Rolling Stone’a.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz