środa, 19 listopada 2014

Seven Impale - City of the Sun [2014]


Domyślam się, że podobnie jak w przypadku kilku ostatnich grup prezentowanych przeze mnie, nazwa Seven Impale niewiele mówi większości z was. Wypadałoby zatem przedstawić sekstet ukrywający się pod tą nazwą. Panowie pochodzą z Norwegii i grają wspólnie od 2010 roku. Po trzech latach tworzenia wypuścili w 2013 roku EPkę Beginning/Relieve, zaś kilka tygodni temu nakładem norweskiej wytwórni Karisma (wydającej między innymi płyty zespołów Airbag i D’Accord) ukazał się debiutancki album długogrający formacji – City of the Sun. Muzykę, którą wykonuje Seven Impale, można by najprościej nazwać mieszanką rocka progresywnego i jazz rocka, choć to oczywiście pewne uogólnienie. Wciąż tu jesteście, mimo zupełnie nieznanej wam nazwy? Zapraszam dalej.

Pełnowymiarowy debiut Seven Impale to 45 minut podzielonych na pięć kompozycji. Nie trzeba być matematycznym geniuszem, żeby spostrzec, że w radiowym formacie 3:20 raczej panowie się nie mieszczą. Dwa najkrótsze numery na City of the Sun nieznacznie przekraczają sześć i pół minuty, zaś najdłuższy to czternastominutowa jazda. Na samą myśl dostajecie ataków histerii, a na waszej indierockowej skórze pojawia się brzydka wysypka? Tych, którzy nie uciekli po poprzednim zdaniu, uspokajam – przez te trzy kwadranse ani razu nie będzie nudno, żadna z kompozycji nie będzie się dłużyła, a muzycy nie będą próbowali popisywać się przez wiele minut natchnionymi solówkami. Utwory są długie, złożone, ale nigdy przekombinowane, nudne bądź rozwleczone na siłę.

Zaczyna się bardzo niepozornie. W otwierającym krążek utworze Oh, My Gravity! wita nas saksofon oraz motyw bardziej jazzowy niż rockowy. To raczej brzmienia, których prędzej spodziewałbym się na płycie The Dave Brubeck Quartet niż na albumie grupy rockowej, ale jest bardzo interesująco, zaskakująco od samego początku i przede wszystkim niezwykle przyjemnie. Gitara i organy przejmują dowodzenie po około dwóch minutach, wtedy też słyszymy po raz pierwszy wokal Stiana Øklanda. Dźwięki przybierają nieco na intensywności, muzycy dodają trochę ciężaru, ale całość wciąż brzmi bardzo dostojnie i co jakiś czas powraca do jazzrockowych fundamentów. Radykalną zmianę natężenia dźwięku otrzymujemy w drugiej części kompozycji. Tu już dominują mocne uderzenia perkusji, prowadzące całość połamanymi rytmami w coraz to nowe rejony, oraz gęste gitarowe riffy przeplatane wstawkami organowymi. Wszystko to jednak polane jest saksofonowym sosem, bo to właśnie ten instrument gra kluczową partię solową pod koniec utworu. Również Windshears rozpoczyna się od delikatnego „plumkania” (bo inaczej nie da się tego nazwać) gitary wspomaganej subtelnym organowym tłem, jazzowym rytmem i bardzo przyjemną partią saksofonu. Przez chwilę wydaje się, jakby każdy z instrumentalistów grał zupełnie inny motyw, ale jakimś cudem to wszystko razem pasuje do siebie i tworzy świetny klimat. Muzycy zabierają się kilka razy do różnych motywów, by następnie porzucać je na rzecz następnych, ale mimo tego cały czas mam wrażenie, że to ma sens, a kolejne zmiany muzycznego kierunku są logiczne i naturalne. Dwa razy na chwilę robi się głośniej i intensywniej. Eschaton Horo dla odmiany rozpoczyna się dynamiczniej – od zwariowanego jazzowego motywu – ale po chwili przechodzi w dużo spokojniejsze, delikatniejsze granie, ozdabiane wysokim subtelnym wokalem Øklanda. W końcu możemy wyraźnie wsłuchać się w świetne partie basu Tormoda Fosso, pięknie gra też saksofonista Benjamin Mekki Widerøe, który jest prawdziwą gwiazdą tego wydawnictwa. Błędem byłoby jednak oczekiwanie, że cała ośmioipółminutowa kompozycja będzie utrzymana w tym jednym klimacie. W czwartej minucie robi się dużo intensywniej, rzekłbym bardzo crimsonowo, choć jeśli miałbym wskazać podobieństwa brzmieniowe do któregoś okresu działalności King Crimson, to postawiłbym raczej na The Power to Believe niż na pierwsze płyty. Jest brudno, gęsto, jazgotliwie – cudownie! I tak niemal do końca utworu – niemal, bo ostatnie półtorej minuty to powrót do oszczędnego aranżu i niemal kołysankowego klimatu.

Extraction rozpoczyna mocno przesterowana gitara ze wspomaganiem bulgoczącego basu i gęstego tła organowego. I choć – niespodzianka – szybko następuje zmiana motywu i muzycy przechodzą do dużo oszczędniejszego aranżu, wciąż jest dość ciężko, klimatycznie, powiedziałbym nawet, że mrocznie, gdyby to słowo w odniesieniu do muzyki nie kojarzyło się ostatnimi czasy z metalem dla nastolatków. Jednak z tego typu muzyką ani ten utwór ani w ogóle ten zespół nie mają nic wspólnego. Sekcja rytmiczna nie pozwala nam zapominać o tym, że wciąż obracamy się w klimatach jazzrockowych, a kierunek marszu grupy ponownie zmienia się co kilkadziesiąt sekund. Jest chwila na delikatne, wysmakowane solo gitarowe, są organowe szaleństwa autorstwa Håkona Vinje oraz perkusyjne połamańce, jest wreszcie porywająca partia saksofonu pod koniec kompozycji. Jak można się domyślić, panowie najbardziej odpływają w najdłuższym utworze na płycie – zamykającym album God Left Us for a Black-dressed Woman (fantastyczny tytuł). Zaczyna się spokojnie, od dominacji saksofonu. Jednak szybko przypomina o sobie także koalicja gitarowo-klawiszowa. Stian Økland ponownie hipnotyzuje swoimi wysokimi, choć nieprzytłaczającymi słuchacza zaśpiewami, a cały sekstet zręcznie przeplata spokojne fragmenty sporadycznymi uderzeniami organów i przesterowanej gitary. W połowie kompozycji panowie odlatują na jakiś czas w psychodeliczno-jazzowe klimaty niczym wspomniane już King Crimson na swoim wielkim debiucie. Pozornie mamy tu momentami jeden wielki chaos, ale mimo wszystko czuję, że zespół ma sytuację pod pełną kontrolą i znakomicie wie, co robi. Utwór – a co za tym idzie także cały album – kończy się dokładnie tak, jak powinien, biorąc pod uwagę wcześniejsze kompozycje: budowany misternie klimat, zmierzający oczywistą drogą do szczęśliwego finału, jest nagle zburzony kilkadziesiąt sekund przed końcem krążka zupełnie zaskakującą zmianą motywu, a łódź pod nazwą Seven Impale dobija do brzegu przy akompaniamencie nieco chaotycznych i mocno hałaśliwych dźwięków nisko nastrojonych gitar oraz perkusyjnego „oklepu”.

City of the Sun to jedno z najprzyjemniejszych tegorocznych zaskoczeń. Uwielbiam, gdy tego typu grupy wyskakują zupełnie znikąd i pokazują, że dalej można tworzyć fantastyczną muzykę rockową. Prawdopodobnie nie napisze o nich żadne wielkie pismo muzyczne, ich nagrania nie trafią do stacji radiowych (chyba że do mojej własnej audycji albo do Nocy Muzycznych Pejzaży w Trójce – zresztą tam już nawet można je było usłyszeć), ale grupa szybko znajdzie zapewne niewielkie, ale wierne grono oddanych słuchaczy, którzy będą chcieli „rozprzestrzenić zarazę” i polecić zespół swoim znajomym. Tak i ja czynię i zachęcam was do dania im szansy. Być może ta muzyka jest w dzisiejszych czasach zupełnie niemodna, ale co z tego, skoro jest piękna? Modę zostawmy gwiazdkom sezonowym i melomanom z dyskotek i popularnych klubów oraz czytelnikom (tfu) Rolling Stone’a.


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz