Nowa płyta AC/DC – jeszcze niedawno
pewnie mało kto spodziewałby się takich wiadomości pod koniec 2014 roku. A
jednak właśnie trafia do nas Rock or Bust
– piętn… szesn… kolejny krążek w dorobku Australijczyków. A, jak
wiadomo, gdy tak znany i uwielbiany zespół wydaje nowy album, piszą i mówią o
nim wszyscy. Nie zaszkodzi promocji dramat zdrowotny i odejście założyciela
grupy, nie zaszkodzi też głośny konflikt z prawem jednego z muzyków, ale tak
naprawdę o Rock or Bust mówiłoby się
nawet, gdyby nic w obozie grupy się nie działo, a panowie z zespołu i ich
management nie wydali pół dolara australijskiego na reklamę. Tak już po prostu
musi być. Popularności tej płyty nie zaszkodzi także prawdopodobnie to, że tę
recenzję mógłbym napisać pół roku temu, nie słysząc uprzednio ani sekundy
zamieszczonego na niej materiału (o co zresztą – jestem przekonany – oskarżą
mnie fani fanatycy zespołu. Ślę całuski!).
Pierwsze dwa numery już
znaliśmy – to utwór tytułowy, który niedawno został wypuszczony jako drugi
singiel z krążka, oraz pierwsze nagranie, które promuje to wydawnictwo – Play Ball. Kawałek, który już zdążył
podbić listy przebojów w paru krajach, w tym w Polsce. Słucham i wszystko w
normie. Nowy gitarzysta – Stevie Young – gra zupełnie jak jego schorowany wujek
Malcolm, który przed opuszczeniem grupy zdołał jeszcze napisać materiał na nowy
krążek wraz ze swoim bratem Angusem. Perkusista Phil Rudd też na szczęście
zdołał zarejestrować swoje partie w przerwie między grożeniem komuś śmiercią a
kupowaniem narkotyków, więc wybija swój stały, niemal niezmienny od lat rytm
podparty hihatem. Z Ruddem dzielnie współpracuje basista Cliff Williams
(zresztą teraz to strach by było postawić się bębniarzowi…), którego bas
przyjemnie pulsuje pod gitarami, Angus tradycyjnie pocina ostre riffy na swojej
gitarze i po dwóch sekundach każdego utworu wiadomo, że to ONI. Do tego jeszcze
sześćdziesięciosiedmioletni Brian Johnson, który niezmiennie od 1980 roku
śpiewa na płytach AC/DC w dokładnie ten sam sposób. No to zaczęliśmy od dwóch odtwórczych
kompozycji AC/DC, podobnych do większości poprzednich. Ale to single, ludzie
czekali na takie brzmienie, więc dalej będzie już lepiej, tak? Nie! Jest
dokładnie tak samo. Czasami w dodatku panowie puszczą do nas oko, dorzucając
jakiś drobiazg, który natychmiast skojarzy nam się dla odmiany nie ze
wszystkimi poprzednimi kompozycjami zespołu, a z jedną lub dwiema konkretnymi (Miss Adventure z upiornym chórkiem rodem
z Thunderstruck zmiksowanego z Back in Black czy fragmenty Sweet Candy przypominające TNT). W Dogs of War (zaczynającym się swoją drogą dokładnie tak samo jak
wspomniane Sweet Candy) przez chwilę
nawet nie brzmią tak całkiem jak oni, za to bardzo jak Nazareth. Z kolejnymi
numerami niestety nie zmienia się prawie nic. Hard Times różni się od poprzedników głównie tym, że dzięki
momentom lekkiego wyciszenia, brzmi nieco mniej intensywnie, a co za tym idzie
przywodzi na myśl raczej wcześniejsze płyty grupy niż nieco bardziej
„bombastyczne” produkcje z lat 80. i 90. To niestety jedyna różnica. Jestem
absolutnie przekonany, że większość fanów będzie tą płytą zachwycona i w sumie
nawet im się nie dziwię. Jeśli ktoś uwielbia takie brzmienie i nie czuje (a
przecież nie ma takiego przymusu) potrzeby szukania innych doznań w obrębie
muzyki rockowej, to w zasadzie nie ma się do czego przyczepić, bo ta płyta sama
w sobie jest naprawdę niezła i kopie dupska na rockowo aż miło. Problem w tym,
że zespół zagrał już w swojej karierze wielokrotnie każdą sekundę Rock or Bust i chyba jedynym powodem wydawania
kolejnych krążków AC/DC jest granie koncertów, podczas których fanom jest
pewnie wszystko jedno, w rytm którego kawałka machają rytmicznie głową i tupią
nogami, skoro numery te różnią się tylko tekstem.
Niemal każdy z jedenastu utworów
na tej płycie rozwija się… pardon… „rozwija się” według tego samego schematu. Prosty
riff gitarowy, po chwili dołącza do niego jednostajna perkusja, a następnie już
cały zespół zmierza stałym (najczęściej średnio-szybkim) tempem do refrenu, w
którym obowiązkowo mamy chórki niemal całej grupy i odśpiewany tytuł utworu,
który zresztą często stanowi niemal cały tego refrenu tekst. Jedyną
niespodzianką przed odsłuchem kolejnych kompozycji może być to, czy panowie nie
zatracą się w napadzie twórczego szaleństwa i nie rozpoczną dla odmiany od
perkusji, do której po chwili dołączy gitara. Nieliczne wyjątki od tej reguły i
tak po kilku sekundach idealnie wpasowują się w całą resztę schematów
wymienionych wyżej. Rock or Bust to
najkrótsza płyta studyjna AC/DC – liczy sobie zaledwie 35 minut. Z jednej
strony to może i dobrze – łyka się ją podczas jednego posiedzenia bez większego
bólu. Nieco ponad półgodzinna dawka rytmicznego, ciężkiego rocka – niby OK,
tylko najdłuższy utwór na płycie – zamykające album Emission Control – to jedynie 3 minuty 41 sekund muzyki. A gdzie tu
czas na jakiekolwiek rozwinięcie? Na cokolwiek, co sprawiłoby, że chociaż jedna
kompozycja będzie znacząco różnić się od pozostałych? Panowie poszli na
łatwiznę, bo choć to nigdy nie była grupa eksperymentatorów, zdarzało się, że
niektóre kompozycje zmierzały w jakimś ciekawym kierunku. Słuchając Rock or Bust, mam wrażenie, jakby AC/DC
chciało wypuścić 11 singli z tej płyty. Tyle że ani czasy nie te, ani jakość
kompozycji… To nie jest dobry rok dla wielkich muzyki rockowej. Rock or Bust słucha się całkiem nieźle,
ale ekscytacji i zaskoczeń na tej płycie tyle, co podczas wyścigu Indianapolis
500.
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz