Całkiem niedawno pisałem o
tegorocznej płycie szwedzkiej formacji Siena Root. Tymczasem były muzyk tej
grupy – Sartez Faraj – od kilku lat nagrywa z nowym zespołem, Three Seasons. Grow to trzeci krążek formacji i – co
nie jest niespodzianką dla tych, którzy zetknęli się z dwiema poprzednimi
propozycjami tego tria – panowie oferują słuchaczom kilkadziesiąt minut bardzo
klimatycznego, gitarowo-organowego prog rocka w klimatach przełomu lat 60. i
70. Podobnie jak większość moich ulubionych szwedzkości, płyta ukazała się
nakładem Transubstans Records, co czyni ją trudną, choć nie niemożliwą do
zdobycia w naszym pięknym kraju. A jednak jeśli jesteś, czytaczu, fanem nieco
archaicznego, lecz bardzo urokliwego progresywnego grania z Hammondami w roli
głównej, powinieneś zdobyć się na wysiłek odszukania Grow w polskich sklepach stacjonarnych lub internetowych, albowiem
powiadam ci – album ten to 49 minut wielkiej muzycznej przyjemności.
Powiedzmy sobie szczerze – nie
jest to jakaś wielce odkrywcza muzyka. Panowie absolutnie nie bawią się w bezczelne
kopiowanie wielkich, ale przecież z kombinacji gitary, basu, perkusji i organów
Hammonda nic nowego się już w zasadzie nie wymyśli. Tyle że, mimo cudownego
brzmienia takiej mieszanki, można całkowicie sknocić płytę, nie mając pomysłu
na dobre numery i chwytliwe melodie. Sartez i spółka na szczęście umiejętność
tworzenia kompozycji opanowali w stopniu bardzo zadowalającym, dzięki czemu
moje odczucia po wielokrotnym wysłuchaniu trzeciego krążka Three Seasons są niezwykle
pozytywne. Z pewnością coś dla siebie znajdą tu fani bluesrockowych grup
pokroju Cream czy Free. Zamykający krążek utwór Familiar Song (czyżby sarkazm?) oferuje wspaniałe brzmienie gitary
i świetną podbudowę rytmiczną, choć oczywiście podparcie aranżu organami sprawia,
że całość może rozwijać się w nieco innym kierunku niż typowe kompozycje wspomnianego
tria z Londynu. Heavy blues rock dominuje także w kompozycjach takich jak Drowning (utwór promujący płytę) czy Fool for the Day. To bardziej zwarte
numery, z odrobinę bardziej tradycyjną strukturą, choć niepozbawione uroku, bo
czy można nie lubić połączenia przesterowanej gitary i Hammondów? Ale ta płyta
to także psychodeliczne, progrockowe improwizacje, choć nieco bardziej wyważone
niż w przypadku odjazdów znanych z dwóch poprzednich albumów. W No Shame panowie odpływają w swoich
muzycznych podróżach, choć nigdy nie cierpi na tym struktura utworu. Za to mamy
bardzo przyjemne solo organowe, chyba po raz pierwszy na tym albumie.
Moim faworytem na krążku jest
jedyny instrumentalny utwór w zestawie – Tablas
of Bahar. Na początek jest spokojnie i dostojnie: delikatne tło organowe i
spokojne wejście gitary elektrycznej z delikatnymi wstawkami gitary
akustycznej. Szybko jednak robi się ciężej dzięki dobremu, „brudnemu” riffowi,
a z każdą kolejną sekundą Sartez tnie na swojej gitarze coraz przyjemniej.
Całość jednak nawiązuje raczej do brzmienia grup typu Procol Harum, niż Deep
Purple czy Uriah Heep, z którymi mieszanka hammondowo-gitarowa jest najczęściej
utożsamiana. Chwilowe przerwy w dostawie prądu (czyt. wyciszenia) tylko dodają
uroku tej kompozycji. No i to brzmienie – wspaniała, brudna gitara, bardzo
sprawna i świetnie współpracująca sekcja rytmiczna, a to wszystko polane
hammondowym sosem. W dodatku muzycy nie silą się na nowoczesne brzmienie. Gdyby
ktoś próbował wmówić mi, że ten krążek powstał 40 lat temu, uwierzyłbym bez
cienia wątpliwości, bo tak faktycznie brzmi. Ma to jednak pewne minusy. Wokale
Sarteza czasami giną w miksie przykryte gęstą warstwą instrumentalnej
przyjemności (Which Way). Bywa też
tak, że lider grupy przesadza trochę z ekspresją i wczuciem się w swoją robotę,
a w połączeniu z jego wysokim głosem daje to nie do końca przyjemny efekt
(kilka momentów w Familiar Song). To
jednak drobiazgi nie wpływające znacząco na odbiór całości.
Urok tej płyty leży w dużej
mierze w szczegółach – nie tylko stricte muzycznych. W wewnętrznej części
okładki wydawnictwa znajdujemy tradycyjne informacje o twórcach krążka,
autorach grafiki i zdjęć, jednak nie otrzymujemy ich w postaci suchych danych w
rubrykach, a w formie opisowej. Może to drobnostka, ale sprawia, że jakoś
więcej w tym człowieczeństwa i bezpośredniej relacji muzyków z fanami.
Dowiadujemy się też przy okazji, że całość powstała w wyniku improwizacji w
studio i została zarejestrowana na żywo, na analogowym sprzęcie „z epoki”, by
uzyskać pożądane brzmienie. Ktoś może powiedzieć, że to lekka przesada, ale
jeśli są jeszcze zapaleńcy, którzy lubią się „bawić” w ten sposób, to czemu im
tego zabraniać? Panowie świetnie czują się w takich klimatach i jeśli tylko są
w stanie zainteresować nimi słuchaczy (mnie zainteresowali…), to wypada życzyć
im stałego przypływu muzycznych inspiracji i dużo wytrwałości, bo niestety w
dzisiejszych czasach graniem takiej muzyki fortuny się nie zarobi, ani wielkiej
sławy się nie zdobędzie (choć 14. miejsce na liście sprzedaży w Szwecji to
wynik bardzo dobry). Ale mój „wielki szacun” mają, jeśli to dla nich jakieś
pocieszenie.
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz