To dla mnie nowość. Nie
spodziewałem się, że kiedykolwiek będę miał okazję przesłuchiwać nowy krążek
Pink Floyd. Poprzedni album zespołu ukazał się w dzień moich jedenastych
urodzin (mimochodem informuję zatem czytelniczki o swoim wieku…), a grupę tę
kojarzyłem wtedy ledwie z dwiema czy trzema kompozycjami, które wtedy jeszcze nie
wzbudzały we mnie jakiegoś olbrzymiego entuzjazmu. A jednak zupełnie
niespodziewanie nasze pokolenie otrzymało szansę ekscytowania się premierą
„nowej” płyty Pink Floyd. Tylko czy poza samym faktem premiery tego krążka jest
się czym tak bardzo ekscytować? O historii powstawania The Endless River nie ma się co rozpisywać, bo każdy zainteresowany
wie, z czym mamy do czynienia. W skrócie: w okolicach sesji do The Division Bell panowie bawili się
trochę z instrumentalnym materiałem, nazwanym roboczo The Big Spliff. Podobno „natrzaskali” tego z 20 godzin, ale do tej
pory fani nie mieli okazji usłyszeć tego, co zostało zarejestrowane. Niewielka
porcja tej muzyki została wykrojona, spreparowana, uzupełniona nowymi partiami,
et voilá – mamy nowy krążek Pink Floyd. Nie jest zatem do końca tak, że to
odrzuty z The Division Bell. Być może
czas rejestracji części ścieżek jest podobny, ale należy tę płytę traktować
jako odrębny projekt. Tym bardziej, że muzyka zawarta na The Endless River jedynie fragmentami nawiązuje brzmieniem do
ostatniego do tej pory studyjnego krążka Floydów.
Co warte podkreślenia –
zdecydowana większość materiału na The
Endless River to numery instrumentalne. Wokale pojawiają się dopiero w
singlowym Louder Than Words, które
zamyka krążek. Pozostałe utwory tworzą swego rodzaju bloki złożone z
przenikających się kompozycji. Pierwszy z takich bloków, składający się z
trzech kawałków – Things Left Unsaid,
It’s What We Do i Ebb and Flow – to bardzo przyjemne,
typowo floydowe wprowadzenie do płyty. Nie da się ukryć, że sporo tu klimatu z
pierwszych kilku minut Shine On You Crazy
Diamond (plus lekkie echa Welcome to
the Machine), zwłaszcza w drugiej z tych kompozycji, bo otwierające płytę Things Left Unsaid to zlepek kosmicznych
dźwięków, który leci sobie i leci, i jakoś zupełnie nie przykuwa uwagi. Jednak
o ile Shine On… cały czas dokądś
zmierzało, w It’s What We Do czuję,
jakbym słuchał po prostu jakiejś alternatywnej wersji tego motywu, która jednak
sama w sobie do niczego więcej nie prowadzi. Ten tryptyk to ładne otwarcie
płyty, ale odnoszę wrażenie, że zespół bawi się dobrze znanym motywem, a na to
miejsce jest raczej podczas koncertów, nie na płytach studyjnych. Nieco dynamiczniej
jest w drugim bloku. Następne dwanaście minut rozłożono na cztery kolejne
kompozycje, podczas których podróżujemy od rejonów spacerockowych w Sun, przez klimaty elektroniczne i
ambientowe w Skins i Unsung , aż po niespecjalnie ekscytujący
i zaczynający się jakby zupełnie bez związku z prowadzącymi do niego numerami utwór
Anisina, w którym na tle dość
miałkiego fortepianowego tła produkuje nam się pan saksofonista, Gilad Atzmon.
I choć David Gilmour stara się przemycić nieco floydowego klimatu w tle,
ozdabiając kompozycję bardzo przyjemnie brzmiącą gitarą, całość brzmi jak luźna
i mało porywająca wariacja na temat motywu z Chariots of Fire.
Niespecjalnie porywa trzeci blok,
na który składa się sześć niespełna dwuminutowych fragmentów muzycznych (nie
ośmielę się nazwać ich kompozycjami) oraz trzyipółminutowe zwieńczenie
zatytułowane Talkin’ Hawkin’. Na
początku tej części (The Lost Art of
Conversation) słyszymy muzykę, która całkiem nieźle sprawdzałaby się jako
tło w filmie, jednak dość niepotrzebne wstawki gitary w On Noodle Street, które w założeniu miały chyba przypomnieć
słuchaczom, że to wciąż płyta Pink Floyd, nieco burzą ten klimat i tak naprawdę
nie wiadomo już, o co w tym wszystkim chodzi. Nagle z tej dość niefortunnej
muzycznej zbitki wyłania się niezwykle floydowy motyw, który prowadzi utwór Allons-y (1). Ale to znowu nie są
klimaty zbliżone do The Division Bell,
jak można by się spodziewać, ale raczej do co żywszych partii The Wall lub do kompozycji One of These Days. Motyw ten podtrzymuje
zresztą Allons-y (2), choć oba
fragmenty przedzielono jeszcze nagraną w Royal Albert Hall w 1968 roku organową
miniaturką zatytułowaną Autumn ’68
(pamiętacie Summer ’68 z płyty Atom Heart Mother – ostatnią kompozycję
w dyskografii Pink Floyd z tekstem napisanym w całości przez Ricka Wrighta? A
to cwaniaki, ci Floydzi). Na koniec tej części mamy jeszcze wspomniane Talkin’ Hawkin’, które – zgodnie z
tytułem – jest zbitką cytatów z profesora Stephena Hawkinga, nałożonych na
bardzo przyjemne, „pejzażowe” tło muzyczne. Nie jest to może szczyt
oryginalności, ale tego typu klimaty w wykonaniu tych panów są zawsze mile
widziane, nawet jeśli słyszeliśmy je już przynajmniej w kilkunastu innych
kompozycjach.
Ostatnia część albumu –
składająca się z czterech fragmentów – zaczyna się całkiem ciekawie. Dość
chłodny, ambientowy klimat początku Calling
przeradza się jednak pod koniec w mocno banalny, „filmowy” motyw, czym szybko
gasi moją nadzieję, że może chociaż ostatni blok muzyczny na The Endless River będzie udany od
początku do końca. W Eyes to Pearls
znów powracają dalekie echa One of These
Days, choć tym razem w dużo spokojniejszym wydaniu. Część instrumentalną
ostatniego bloku wieńczy Surfacing,
które jest w zasadzie gitarowym popisem Davida Gilmoura. Gitarzysta nagrał
wiele partii gitar, która trafiają do mnie znacznie mocniej i sieją emocjonalne
spustoszenie w moim organizmie dużo skuteczniej, ale każdy fan Floydów przyzna,
że zawsze miło posłuchać tej gitary jeszcze przez trzy kolejne minuty, choćby
nic wielkiego tam się nie działo. A na deser jedyna „piosenka” na albumie – Louder Than Words, które już stało się
hitem nad Wisłą. Te ostatnie sześć i pół minuty albumu The Endless River i zapewne dyskografii Pink Floyd to chyba jedyny
moment, kiedy David Gilmour, Rick Wright, Nick Mason i towarzyszący im muzycy
faktycznie zbliżają się klimatem do płyty The
Division Bell. Jest niezwykle melodyjnie, podniośle, z piękną partią
gitary, z bogato zaaranżowanymi chórkami – ot, typowy klimat Pink Floyd ery
gilmourowskiej. Znam wiele bardziej interesujących kompozycji tej grupy, ale to
przyjemne zwieńczenie płyty i studyjnej dyskografii zespołu, choć nie tak udane
jak w przypadku High Hopes z The Division Bell, które to miano nosiło
do tego tygodnia.
Muszę przyznać, że mam problem z
tą płytą. Z jednej strony słucha mi się jej całkiem przyjemnie i w zasadzie
poza utworem Anisina nie ma tu
fragmentów, które by mnie irytowały. Z drugiej jednak strony nie ma także nic,
czym mógłbym się naprawdę zachwycić. Owszem, jest momentami ten klimat, jest ta gitara, są te
klawisze, a nawet na sam koniec ten
wokal. Całość jest na tyle przyjemna, że na pewno będę do tej płyty wracał
częściej, niż do The Final Cut, które
– mimo kilku fenomenalnych utworów – jest dla mnie długimi fragmentami
niestrawne. A jednak odmawiam traktowania The
Endless River jako pełnoprawnej płyty studyjnej Pink Floyd. Nie chcę jej
tak traktować, bo i chyba sam zespół nie chciał do końca tego robić. W
przeciwnym razie zapewne otrzymalibyśmy kolejne dwie lub trzy pełnoprawne
kompozycje typu Louder Than Words,
które spajałyby poszczególne części tego albumu i stwarzały wrażenie, że
faktycznie mamy do czynienia z płytą zawierającą skończone utwory, a nie
jedynie ich fragmenty mniej lub bardziej luźno ze sobą powiązane. Uważam, że
umieszczenie tylko jednej tradycyjnej kompozycji na krążku było celowym
działaniem, mającym utwierdzić słuchacza w przekonaniu, że nie jest to po
prostu kolejna studyjna płyta, ale coś, co należy traktować w nieco innych
kategoriach. Tak też zamierzam robić. Jednak pomimo tego, że pisałem o
traktowaniu The Endless River jako
odrębnego projektu, a nie uzupełnienia do The
Division Bell (bo i stylistycznie poza ostatnim utworem płyta ta z
poprzedniczką nie ma wiele wspólnego), uważam że lepiej by zrobiono, gdyby The Endless River ukazało się jako część
poszerzonej wersji The Division Bell,
która trafiła do sklepów ledwie kilka miesięcy temu. The Endless River broni się całkiem nieźle jako suplement, znacznie
gorzej jako pełnoprawny album studyjny.
The water flowing
The endless river
Forever and ever
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
No i pojawiła się pierwsza recenzja "The Endless River" na polskich blogach (w każdym razie pierwsza na tych, które obserwuje) ;) Ogólnie się z nią zgadzam. Z wyjątkiem niektórych fragmentów, przede wszystkim tego o "Louder Than Words". Może nie jest to najsłabszy utwór nagrany przez ten zespół (na ten tytuł zasługują bardziej np. "Several Species...." lub "Seamus"), ale na pewno najbardziej banalny. Przynajmniej wg mnie ;)
OdpowiedzUsuńChwilę temu skończyłem pisać własną recenzję, ale z publikacją poczekam jeszcze do dnia premiery (do poniedziałku), żeby się jeszcze trochę osłuchać z tym materiałem i ewentualnie coś zmienić ;)
Cześć. Ja tak samo jak powyżej. Czekam do poniedziałku. Też oczywiście jako Floydomaniak coś napiszę. Muszę się osłuchać, jak wiadomo Floydów słucha się wielokrotnie i wielokrotnie znajduje się coś nowego. Pozdrawiam :D
OdpowiedzUsuń