Na nowe płyty wielkich świata
muzycznego czekają wszyscy, na krążki mało znanych wynalazków, nagrywających w
ciemnym lesie gdzieś w Szwecji czy Norwegii, czekam głównie ja. Większość wykonawców, którzy
pojawiają się ze swoimi świeżymi albumami w tym miejscu, można zaklasyfikować w
jednej z tych dwóch grup. Jest też jednak trzecia – anonimowi debiutanci,
którzy wyskakują znikąd i w ciągu kilku miesięcy stają się ogólnoświatową
sensacją. Tak właśnie było z angielskim duetem Royal Blood. Tak, duetem, gdyż
grupę tworzą basista i wokalista Mike Kerr oraz perkusista Ben Thatcher. Zaraz,
zaraz – a gdzie gitarzysta? Jakby to powiedzieć… Nie tutaj!
Wbrew pozorom, ostatnie lata
przyniosły trochę świeżych pomysłów na muzykę rockową. Na pewno spory udział w
modzie na personalny minimalizm miał sukces The White Stripes, choć tam
przecież główną rolę grała gitara elektryczna – instrument zdawałoby się
niezbędny w muzyce rockowej. Royal Blood idą krok dalej i ograniczają się
jedynie do sekcji rytmicznej, bez żadnych kontrybucji z zewnątrz. A cały ten
cyrk zaczął się od koszulki zespołu noszonej przez perkusistę Arctic Monkeys
podczas koncertu Małp na festiwalu Glastonbury, zanim duet z Brighton zdołał
opublikować oficjalnie choćby jedno nagranie. Bez względu na to, co sądzę o
samych Arctic Monkeys, takiej reklamy mogą Royal Blood pozazdrościć wszystkie
początkujące zespoły na świecie. Nie było zatem żadnym zaskoczeniem to, że już
kilka miesięcy później Royal Blood grali koncerty jako support dla wspomnianych
Małpiszonów. To był jednak dopiero początek – po ukazaniu się EPki Out of the Black grupa załapała się na
tak znane festiwale, jak SXSW, Download, Glastonbury, T in the Park czy
Reading. Mało? Już ogłoszono, że w przyszłym roku będą wraz z Iggym Popem
gośćmi Foo Fighters na trasie ekipy Grohla po Wielkiej Brytanii, zaś ich własne
brytyjskie tournée wyprzedało się w… 2 minuty. Inną kwestią jest to, na ile to
efekt zabiegów managementu grupy – organizowania występów w małych salach –
oraz aktywności „koników”.
No to broni się też muzyką ta
angielska młodzież czy może – jak pisał pewien niezbyt szybki Bill – wiele
hałasu o nic? Płyta Royal Blood to
dziesięć kompozycji (trzy z nich trafiły wcześniej na wspomnianą EPkę)
trwających w sumie niecałe 33 minuty. Zdecydowana większość z nich mieści się w
przedziale czasowym 2:30 – 3:30, co dość mocno sugeruje, z jakiego typu
utworami przyjdzie nam się zmierzyć. Nie ma tu miejsca na mnogość muzycznych
wątków, rozbudowane motywy, zmiany klimatu czy wydłużone partie solowe. Jest
szybko, zwięźle, dynamicznie i bardzo intensywnie. I to od samego początku. Out of the Black – czyli utwór tytułowy
wydanej kilka miesięcy temu EPki – napędzają mocne bębny i gęsty bas
przetworzony tak, że w zasadzie łatwo można by dać się oszukać, że w grupie
jest przynajmniej jeden gitarzysta. Przy całej tej aranżacyjnej oszczędności
jest dość ciężko i z przytupem. Brudne i nieco „mechaniczne” brzmienie dominuje
także w Come on Over. Wyobraźcie sobie
muzykę Muse z nieco mniej histerycznym wokalem i z wygłuszoną większością ścieżek
gitarowych (większością, bo bas w zasadzie całkiem skutecznie udaje tu jedną z
gitar elektrycznych). To ten rodzaj dynamiki. To zresztą cecha wspólna wielu
kompozycji na tej płycie – rockowa ekspresja rodem z nagrań Queen czy właśnie
Muse, połączona z surowością brzmienia The White Stripes i dynamiką Queens of
the Stone Age, z pewnymi odniesieniami do grupy Marilyn Manson czy twórczości
Trenta Reznora na dokładkę. Podobny rockowy czad dominuje w Loose Change (domyślam się, że to jeden
z koncertowych faworytów). Na szczęście od czasu do czasu duet stara się
odchodzić od dynamicznego, miarowego łupania. Utwór Blood Hands rozpoczyna się dużo spokojniej, rozwija się w kierunku
niemal blues-rockowej stylistyki i – przede wszystkim – niesamowicie wręcz
buja, choć mam wrażenie, że kończy się przedwcześnie. Z całej płyty najbardziej
przemawia do mnie kompozycja Ten Tonne
Skeleton, która już za kilka dni zostanie wydana jako drugi singiel z
płyty. Znakomity wybór, bo to numer, który natychmiast wpada w ucho, wwierca
się w głowę i za nic nie chce z niej wyjść. Świetna melodia, przystępne
brzmienie, łatwo przyswajalny refren i mocno zaznaczony rytm (co zresztą nie
jest przy takim instrumentarium żadnym zaskoczeniem). To potencjalny hit – kto
wie, może nawet większy niż pierwszy singiel – Figure it Out.
Te niecałe 33 minuty mijają
bardzo szybko i bezboleśnie. I w tym chyba największa siła tej płyty – kończy
się zanim mogłaby się znudzić. A mogłaby, niestety. Bądźmy szczerzy – formuła
grupy rockowej, która składa się tylko z basisty i perkusisty, jest bardzo
ciekawa i intrygująca, ale także mocno ograniczająca dla samych twórców. Kerr
dwoi się i troi, używa różnych efektów, by jego bas pełnił także funkcję gitary
prowadzącej i rytmicznej, ale cudów nie wymyśli – całość musi być siłą rzeczy
utrzymana w określonym klimacie, a nie jestem przekonany, czy chciałbym słuchać
tego krążka przez godzinę. I to także wiąże się z moimi największymi obawami
odnośnie do przyszłości Royal Blood. To, co sprawdziło się na debiucie i
zwróciło na duet oczy i uszy szerokiej publiczności, może okazać się pułapką
dla muzyków, bo jak długo panowie będą w stanie to zainteresowanie fanów rocka
podtrzymać? Przez jeszcze jedną płytę, może dwie? Później, jeśli nic w formule
i charakterze tej muzyki się nie zmieni, zaczną się narzekania na granie w
kółko na tych samych schematach i powielanie tego samego brzmienia, a i zapewne
dość szybko pojawi się liczna konkurencja, która będzie próbowała pójść jeszcze
dalej w łamaniu rockowych schematów. Kolejne 3 – 4 lata pokażą, czy Royal Blood
będą czymś więcej niż jednorazową sensacją. Na razie mają za sobą obiecujący
start.
Grupa Royal Blood
wystąpi w warszawskim klubie Palladium 14 stycznia 2015 roku.
---
Zapraszam na
współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Faktycznie - słucha się miło i bezboleśnie. Jest brudno, surowo i bezpośrednio. Rzeczywiście pytanie brzmi na ile albumów wystarczy im pomysłów zwłaszcza, że już na debiucie słychać powtarzalność patentów. Ten Tonne Skeleton rzeczywiście najbardziej się wyróżnia, do gustu przypadły mi jeszcze Come On Over, Loose Change i Better Strangers.
OdpowiedzUsuńNie wiem czy Pan Recenzent widział, iż zespół zarejestrował także krótki set w ramach Spotify Sessions :).
ostatnio rzadko na spocifaja zaglądam i troche lostnąłem track jesli chodzi o sesje spocifajowe, ale sie nadrobi.
UsuńŚwietna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń