sobota, 8 listopada 2014

Pink Floyd - The Endless River [2014]


To dla mnie nowość. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będę miał okazję przesłuchiwać nowy krążek Pink Floyd. Poprzedni album zespołu ukazał się w dzień moich jedenastych urodzin (mimochodem informuję zatem czytelniczki o swoim wieku…), a grupę tę kojarzyłem wtedy ledwie z dwiema czy trzema kompozycjami, które wtedy jeszcze nie wzbudzały we mnie jakiegoś olbrzymiego entuzjazmu. A jednak zupełnie niespodziewanie nasze pokolenie otrzymało szansę ekscytowania się premierą „nowej” płyty Pink Floyd. Tylko czy poza samym faktem premiery tego krążka jest się czym tak bardzo ekscytować? O historii powstawania The Endless River nie ma się co rozpisywać, bo każdy zainteresowany wie, z czym mamy do czynienia. W skrócie: w okolicach sesji do The Division Bell panowie bawili się trochę z instrumentalnym materiałem, nazwanym roboczo The Big Spliff. Podobno „natrzaskali” tego z 20 godzin, ale do tej pory fani nie mieli okazji usłyszeć tego, co zostało zarejestrowane. Niewielka porcja tej muzyki została wykrojona, spreparowana, uzupełniona nowymi partiami, et voilá – mamy nowy krążek Pink Floyd. Nie jest zatem do końca tak, że to odrzuty z The Division Bell. Być może czas rejestracji części ścieżek jest podobny, ale należy tę płytę traktować jako odrębny projekt. Tym bardziej, że muzyka zawarta na The Endless River jedynie fragmentami nawiązuje brzmieniem do ostatniego do tej pory studyjnego krążka Floydów.

Co warte podkreślenia – zdecydowana większość materiału na The Endless River to numery instrumentalne. Wokale pojawiają się dopiero w singlowym Louder Than Words, które zamyka krążek. Pozostałe utwory tworzą swego rodzaju bloki złożone z przenikających się kompozycji. Pierwszy z takich bloków, składający się z trzech kawałków – Things Left Unsaid, It’s What We Do i Ebb and Flow – to bardzo przyjemne, typowo floydowe wprowadzenie do płyty. Nie da się ukryć, że sporo tu klimatu z pierwszych kilku minut Shine On You Crazy Diamond (plus lekkie echa Welcome to the Machine), zwłaszcza w drugiej z tych kompozycji, bo otwierające płytę Things Left Unsaid to zlepek kosmicznych dźwięków, który leci sobie i leci, i jakoś zupełnie nie przykuwa uwagi. Jednak o ile Shine On… cały czas dokądś zmierzało, w It’s What We Do czuję, jakbym słuchał po prostu jakiejś alternatywnej wersji tego motywu, która jednak sama w sobie do niczego więcej nie prowadzi. Ten tryptyk to ładne otwarcie płyty, ale odnoszę wrażenie, że zespół bawi się dobrze znanym motywem, a na to miejsce jest raczej podczas koncertów, nie na płytach studyjnych. Nieco dynamiczniej jest w drugim bloku. Następne dwanaście minut rozłożono na cztery kolejne kompozycje, podczas których podróżujemy od rejonów spacerockowych w Sun, przez klimaty elektroniczne i ambientowe w Skins i Unsung , aż po niespecjalnie ekscytujący i zaczynający się jakby zupełnie bez związku z prowadzącymi do niego numerami utwór Anisina, w którym na tle dość miałkiego fortepianowego tła produkuje nam się pan saksofonista, Gilad Atzmon. I choć David Gilmour stara się przemycić nieco floydowego klimatu w tle, ozdabiając kompozycję bardzo przyjemnie brzmiącą gitarą, całość brzmi jak luźna i mało porywająca wariacja na temat motywu z Chariots of Fire.

Niespecjalnie porywa trzeci blok, na który składa się sześć niespełna dwuminutowych fragmentów muzycznych (nie ośmielę się nazwać ich kompozycjami) oraz trzyipółminutowe zwieńczenie zatytułowane Talkin’ Hawkin’. Na początku tej części (The Lost Art of Conversation) słyszymy muzykę, która całkiem nieźle sprawdzałaby się jako tło w filmie, jednak dość niepotrzebne wstawki gitary w On Noodle Street, które w założeniu miały chyba przypomnieć słuchaczom, że to wciąż płyta Pink Floyd, nieco burzą ten klimat i tak naprawdę nie wiadomo już, o co w tym wszystkim chodzi. Nagle z tej dość niefortunnej muzycznej zbitki wyłania się niezwykle floydowy motyw, który prowadzi utwór Allons-y (1). Ale to znowu nie są klimaty zbliżone do The Division Bell, jak można by się spodziewać, ale raczej do co żywszych partii The Wall lub do kompozycji One of These Days. Motyw ten podtrzymuje zresztą Allons-y (2), choć oba fragmenty przedzielono jeszcze nagraną w Royal Albert Hall w 1968 roku organową miniaturką zatytułowaną Autumn ’68 (pamiętacie Summer ’68 z płyty Atom Heart Mother – ostatnią kompozycję w dyskografii Pink Floyd z tekstem napisanym w całości przez Ricka Wrighta? A to cwaniaki, ci Floydzi). Na koniec tej części mamy jeszcze wspomniane Talkin’ Hawkin’, które – zgodnie z tytułem – jest zbitką cytatów z profesora Stephena Hawkinga, nałożonych na bardzo przyjemne, „pejzażowe” tło muzyczne. Nie jest to może szczyt oryginalności, ale tego typu klimaty w wykonaniu tych panów są zawsze mile widziane, nawet jeśli słyszeliśmy je już przynajmniej w kilkunastu innych kompozycjach.

Ostatnia część albumu – składająca się z czterech fragmentów – zaczyna się całkiem ciekawie. Dość chłodny, ambientowy klimat początku Calling przeradza się jednak pod koniec w mocno banalny, „filmowy” motyw, czym szybko gasi moją nadzieję, że może chociaż ostatni blok muzyczny na The Endless River będzie udany od początku do końca. W Eyes to Pearls znów powracają dalekie echa One of These Days, choć tym razem w dużo spokojniejszym wydaniu. Część instrumentalną ostatniego bloku wieńczy Surfacing, które jest w zasadzie gitarowym popisem Davida Gilmoura. Gitarzysta nagrał wiele partii gitar, która trafiają do mnie znacznie mocniej i sieją emocjonalne spustoszenie w moim organizmie dużo skuteczniej, ale każdy fan Floydów przyzna, że zawsze miło posłuchać tej gitary jeszcze przez trzy kolejne minuty, choćby nic wielkiego tam się nie działo. A na deser jedyna „piosenka” na albumie – Louder Than Words, które już stało się hitem nad Wisłą. Te ostatnie sześć i pół minuty albumu The Endless River i zapewne dyskografii Pink Floyd to chyba jedyny moment, kiedy David Gilmour, Rick Wright, Nick Mason i towarzyszący im muzycy faktycznie zbliżają się klimatem do płyty The Division Bell. Jest niezwykle melodyjnie, podniośle, z piękną partią gitary, z bogato zaaranżowanymi chórkami – ot, typowy klimat Pink Floyd ery gilmourowskiej. Znam wiele bardziej interesujących kompozycji tej grupy, ale to przyjemne zwieńczenie płyty i studyjnej dyskografii zespołu, choć nie tak udane jak w przypadku High Hopes z The Division Bell, które to miano nosiło do tego tygodnia.

Muszę przyznać, że mam problem z tą płytą. Z jednej strony słucha mi się jej całkiem przyjemnie i w zasadzie poza utworem Anisina nie ma tu fragmentów, które by mnie irytowały. Z drugiej jednak strony nie ma także nic, czym mógłbym się naprawdę zachwycić. Owszem, jest momentami ten klimat, jest ta gitara, są te klawisze, a nawet na sam koniec ten wokal. Całość jest na tyle przyjemna, że na pewno będę do tej płyty wracał częściej, niż do The Final Cut, które – mimo kilku fenomenalnych utworów – jest dla mnie długimi fragmentami niestrawne. A jednak odmawiam traktowania The Endless River jako pełnoprawnej płyty studyjnej Pink Floyd. Nie chcę jej tak traktować, bo i chyba sam zespół nie chciał do końca tego robić. W przeciwnym razie zapewne otrzymalibyśmy kolejne dwie lub trzy pełnoprawne kompozycje typu Louder Than Words, które spajałyby poszczególne części tego albumu i stwarzały wrażenie, że faktycznie mamy do czynienia z płytą zawierającą skończone utwory, a nie jedynie ich fragmenty mniej lub bardziej luźno ze sobą powiązane. Uważam, że umieszczenie tylko jednej tradycyjnej kompozycji na krążku było celowym działaniem, mającym utwierdzić słuchacza w przekonaniu, że nie jest to po prostu kolejna studyjna płyta, ale coś, co należy traktować w nieco innych kategoriach. Tak też zamierzam robić. Jednak pomimo tego, że pisałem o traktowaniu The Endless River jako odrębnego projektu, a nie uzupełnienia do The Division Bell (bo i stylistycznie poza ostatnim utworem płyta ta z poprzedniczką nie ma wiele wspólnego), uważam że lepiej by zrobiono, gdyby The Endless River ukazało się jako część poszerzonej wersji The Division Bell, która trafiła do sklepów ledwie kilka miesięcy temu. The Endless River broni się całkiem nieźle jako suplement, znacznie gorzej jako pełnoprawny album studyjny.

The water flowing
The endless river
Forever and ever


---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. No i pojawiła się pierwsza recenzja "The Endless River" na polskich blogach (w każdym razie pierwsza na tych, które obserwuje) ;) Ogólnie się z nią zgadzam. Z wyjątkiem niektórych fragmentów, przede wszystkim tego o "Louder Than Words". Może nie jest to najsłabszy utwór nagrany przez ten zespół (na ten tytuł zasługują bardziej np. "Several Species...." lub "Seamus"), ale na pewno najbardziej banalny. Przynajmniej wg mnie ;)

    Chwilę temu skończyłem pisać własną recenzję, ale z publikacją poczekam jeszcze do dnia premiery (do poniedziałku), żeby się jeszcze trochę osłuchać z tym materiałem i ewentualnie coś zmienić ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć. Ja tak samo jak powyżej. Czekam do poniedziałku. Też oczywiście jako Floydomaniak coś napiszę. Muszę się osłuchać, jak wiadomo Floydów słucha się wielokrotnie i wielokrotnie znajduje się coś nowego. Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń