Premiera nowej płyty Stevena
Wilsona musi być głośnym wydarzeniem w świecie szeroko pojętej muzyki
progresywnej. Musi, bo Wilson to postać nietuzinkowa, jedna z najbardziej
uwielbianych w tej muzycznej bajce, lecz – podobnie jak w przypadku innych
masowo uwielbianych – także jedna z najczęściej krytykowanych czy wyszydzanych.
I ta budząca tak skrajne kontrowersje postać zapowiada płytę nagraną w
klimatach kompletnie innych od tego, z czego jest najbardziej znana. Ba, nie
tylko zapowiada, ale faktycznie udowadnia już przy okazji pierwszych singli, że
na tym nowym krążku znajdzie się miejsce i na bardziej popowe, radiowe numery,
i wręcz niemal na muzykę taneczną. Niełatwy to przypadek dla słuchacza,
niełatwy też dla recenzenta. Niektórzy będą oczekiwali jednoznacznie
czołobitnych opinii, „bo to przecież Wilson”, inni z kolei będą zawiedzeni,
jeśli przeczytana opinia nie będzie mieszała albumu z błotem, bo taka obecnie
moda. Choć tak naprawdę w tym przypadku bardzo wiele zależy od oczekiwań i
przede wszystkim od nastawienia.
To the Bone trwa godzinę i kłamałbym, gdybym napisał, że nie
wyrzuciłbym z tego albumu ani minuty, ale też nie jest specjalnie rozwleczona i
słucha się jej przez większość czasu naprawdę przyjemnie. Przed premierą krążka
Wilson zdążył już wydać pięć singli, co jest dość śmiałym posunięciem. Przy
czym warto zaznaczyć, że po tych pięciu utworach wciąż trudno było mieć
jednoznaczne oczekiwania, a i nawet jeśli ktoś je miał, to reszta płyty i tak
te wcześniejsze opinie może całkowicie pozmieniać. Największe wrażenie ze znanych
już wcześniej nagrań zrobił singiel pierwszy, Pariah, w którym jednak urzekł mnie przede wszystkim piękny wokal
Ninet Tayeb, która zresztą pojawia się na tej płycie jeszcze kilka razy –
głównie w chórkach, ale także z głównym wokalem w ładnej, ale niezbyt
elektryzującej fortepianowej miniaturce Blank
Tapes. Kapitalnie wyszła też kompozycja Song
of I, w której Wilson udaje… Prince’a (a może i trochę George’a Michaela?)
i sprawdza się w tym znakomicie. Tym razem wokalnie wspomaga go szwajcarska
wokalistka Sophie Hunger, kojarzona raczej z lekkim jazzem niż klimatami, które
słyszymy w tym numerze. To spore odejście od „typowego Wilsona”, ale
eksperyment uważam za udany, w przeciwieństwie do wzbudzającego największe
kontrowersje na płycie utworu Permanating.
Tu musze na chwilę zmienić temat i wspomnieć o numerze Refuge – kolejnym singlu – który Permanating poprzedza. Początek jest dość niepozorny, bardzo w
stylu obecnego wcielenia Marillion, ale całość z czasem się rozkręca i aspiruje
do miana najambitniejszej rzeczy na płycie (kapitalny pomysł z mocną partią
harmonijki), a kończy się niezwykle spokojnym fragmentem, sprzyjającym
wyciszeniu. I nagle – łup! Dostajemy po twarzy tanecznym Permanating. To jak muzyczny cios w ryj i to niekoniecznie z
gatunku tych przyjemnych. Połączenie Electric Light Orchestra i Abby, które
sprawia wrażenie desperackiej próby przebicia się do mainstreamu. O ile w
charakterze pozaalbumowego singla miałoby to sens, bo to absolutnie nie jest zły
numer, o tyle w kontekście płyty – nawet tak lekkiej i melodyjnej w charakterze
– po prostu nie pasuje, burzy klimat, wytrąca z równowagi.
Na szczęście podobnych,
niespecjalnie udanych eksperymentów, więcej nie uświadczymy. Jest najwyżej jeszcze
kilka czy kilkanaście minut, które niczym nie drażnią, ale i niespecjalnie
przyczyniają się do podniesienia „punktacji” płyty, jak w przypadku Nowhere Now, które spokojnie mogłoby
trafić na Hand.Cannot.Erase., czy kravitzowego
The Same Asylum As Before (kolejny
singiel), które niby początkiem obiecuje coś nieco mocniejszego, ale dość
szybko okazuje się, że moc i dynamika są może spore, ale tylko jak na ten
album, bo daleko od swoich dość łagodnych dokonań z ostatnich lat Steven nie
odchodzi. Reszta płyty – zwłaszcza nagrania niesinglowe – zostawia na szczęście
dużo lepsze wrażenie. Utwór tytułowy, który album otwiera, nie oferuje co
prawda niczego, czego nie znalibyśmy z wcześniejszych dokonań Stevena, ale to
dynamiczne wprowadzenie – melodyjne i efektowne – na pewno przygotowujące
słuchacza na to, że na tej płycie będzie sporo bardzo przystępnych brzmień. Płytę
kończy Song of Unborn i ten numer z
kolei oferuje spokojny, bujający klimat z delikatnym aranżem i sporym udziałem
fortepianu. Miłe sprowadzenie płyty do finału (kapitalne „anielskie” chórki),
ale chyba nagłe urwanie dynamicznego Detonation
sprawdziłoby się lepiej jako zamknięcie wydawnictwa, choć być może ten anielski
lot po detonacji jest pomysłem trafnym.
A jak już przy Detonation jesteśmy, to jest to jeden z
moich dwóch ulubionych numerów na płycie i zapewne nie jest przypadkiem, że
obie te kompozycje należą do najdłuższych i najbardziej złożonych. People Who Eat Darkness to jeden z
dynamiczniejszych i cięższych fragmentów To
the Bone, nawiązujący momentami zarówno do późniejszych albumów Porcupine
Tree, jak i nawet (choć to może dalekie skojarzenie) do Ravena, pewnie dlatego tak bardzo przypadła mi ta kompozycja do
gustu. Z kolei wspomniane Detonation
to znowu jeszcze chyba mocniejsze nawiązanie do The Raven That Refused to Sing, zwłaszcza pod sam koniec w części
instrumentalnej. Jeśli ktoś oczekiwał bardziej złożonej, progresywnej, może
nawet nieco mroczniejszej płyty, to musi zadowolić się obecnością na albumie
właśnie tych dwóch numerów. Ale to wcale nie znaczy, że to faktycznie jest album popowy, jak straszyli niektórzy. To płyta melodyjna, przystępna, nawet chwytliwa, ale jednocześnie na pewno nie można jej sprowadzić do niekoniecznie dobrze kojarzącego się słowa „popowa”.
To, że Wilson podzieli tą płytą
nie tylko swoich fanów, ale także całe środowisko „progresywne”, było sprawą
oczywistą. Robił to już zresztą wcześniej, choćby płytami In Absentia i Deadwing
(obie należą do moich ulubionych w jego dorobku). Ale jestem przekonany, że
żadna z dotychczasowych płyt solowych Stevena nie wzbudzała nawet ułamka
kontrowersji, jakie towarzyszyć będą, a właściwie już towarzyszą premierze To the Bone. Ja jednak jestem „na tak”.
Nie czuję się absolutnie zachwycony tym albumem, zdecydowanie nie będzie to
moja ulubiona płyta solowa Wilsona (tu palmę pierwszeństwa wciąż trzyma w
dziobie ptaszysko – może dlatego uparcie odmawia śpiewania…), a i absolutnie
nie zamierzam być wobec tego krążka bezkrytyczny, ale uważam, że Steven zaproponował
coś ciekawego, dobrze zrobionego, coś w pewnym sensie przynajmniej częściowo
nowego, coś, co tworzy nową barwę na i tak już mocno kolorowym wizerunku Stevena
Wilsona – muzyka. A to, czy fani muzyki progresywnej (czy jakiejkolwiek innej,
za którą zdążył już się w swoim życiu wziąć londyńczyk) będą w stanie polubić
takiego Wilsona, to już zupełnie odrębna kwestia. W tym przypadku żadne
sympatie osobiste w stosunku do artysty czy uwielbienie (lub jego brak) dla
wcześniejszych dokonań nie będą miały chyba przełożenia na opinie o nowym
krążku. Nie sugeruj się zatem ani tą, ani żadną inną recenzją. Posłuchaj bez
uprzedzeń. Nikogo nie będę przekonywał do „swojej racji”. Truth is individual calculation. Which means, because we all have different
perspectives, there isn’t just one singular truth, is there?
1. To the Bone (6:42)
2. Nowhere Now (4:04)
3. Pariah (4:46)
4. The Same Asylum As Before (5:15)
5. Refuge (6:44)
6. Permanating (3:35)
7. Blank Tapes (2:09)
8. People Who Eat Darkness (6:03)
9. Song of I (5:22)
10. Detonation (9:20)
11. Song of Unborn (5:56)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
Bardzo fajna recenzja. Jedna z nielicznych w miarę obiektywnych opinii na temat nowego albumu. W sieci wre burza o to że król proga zrobił pop. Ehh co za ludzie...
OdpowiedzUsuńDobra recenzja (może dlatego, że tożsama z mymi odczuciami). Płyta naprawdę niezła, choć tych Porcupinow mogło by być mniej 😀
OdpowiedzUsuńA ten Pana ulubiony album Stevena to ?
OdpowiedzUsuńhttp://bialafabryka.blogspot.com/2013/04/dziob-w-sercu.html "The Raven..."
UsuńCytat: ,,ale niezbyt elektryzującej fortepianowej miniaturce Blank Tapes,, No i tu się różnimy, bo to akurat jeden z najcudowniejszych fragmentów na płycie. Utwór nie musi być kobyłą , żeby zachwycał. Czasami wystarczy parę minut, więcej powiem , może to nawet trudniejsze. pro(g)fan
OdpowiedzUsuńtoć nie jego długość sprawia, że mnie nie rusza jakoś szczególnie :> po prostu nie rusza i tyle ;)
UsuńFlet na początku przenosi mnie jakoś w stronę starych miniaturek Genesisu albo Crimsonów. Ten utwór mógłby powstać również 40 lat temu. Taki utwór na płycie to oddech przed czymś poważniejszym, czas na oddech. Ostatnio miałem tak przy Seged SBB. pro(g)fan
OdpowiedzUsuńPanie Recenzencie , a jaka opinia dot. płyty dodatkowej z demówkami ? Detonation z solówką na klawiszach zamiast na gitarze , jest dla mnie lepsza niż na płycie podstawowej. Chętnie doczytałbym recenzji - suplementu na temat dysku bonusowego.
OdpowiedzUsuń