środa, 16 sierpnia 2017

Steven Wilson - To the Bone [2017]



Premiera nowej płyty Stevena Wilsona musi być głośnym wydarzeniem w świecie szeroko pojętej muzyki progresywnej. Musi, bo Wilson to postać nietuzinkowa, jedna z najbardziej uwielbianych w tej muzycznej bajce, lecz – podobnie jak w przypadku innych masowo uwielbianych – także jedna z najczęściej krytykowanych czy wyszydzanych. I ta budząca tak skrajne kontrowersje postać zapowiada płytę nagraną w klimatach kompletnie innych od tego, z czego jest najbardziej znana. Ba, nie tylko zapowiada, ale faktycznie udowadnia już przy okazji pierwszych singli, że na tym nowym krążku znajdzie się miejsce i na bardziej popowe, radiowe numery, i wręcz niemal na muzykę taneczną. Niełatwy to przypadek dla słuchacza, niełatwy też dla recenzenta. Niektórzy będą oczekiwali jednoznacznie czołobitnych opinii, „bo to przecież Wilson”, inni z kolei będą zawiedzeni, jeśli przeczytana opinia nie będzie mieszała albumu z błotem, bo taka obecnie moda. Choć tak naprawdę w tym przypadku bardzo wiele zależy od oczekiwań i przede wszystkim od nastawienia.

To the Bone trwa godzinę i kłamałbym, gdybym napisał, że nie wyrzuciłbym z tego albumu ani minuty, ale też nie jest specjalnie rozwleczona i słucha się jej przez większość czasu naprawdę przyjemnie. Przed premierą krążka Wilson zdążył już wydać pięć singli, co jest dość śmiałym posunięciem. Przy czym warto zaznaczyć, że po tych pięciu utworach wciąż trudno było mieć jednoznaczne oczekiwania, a i nawet jeśli ktoś je miał, to reszta płyty i tak te wcześniejsze opinie może całkowicie pozmieniać. Największe wrażenie ze znanych już wcześniej nagrań zrobił singiel pierwszy, Pariah, w którym jednak urzekł mnie przede wszystkim piękny wokal Ninet Tayeb, która zresztą pojawia się na tej płycie jeszcze kilka razy – głównie w chórkach, ale także z głównym wokalem w ładnej, ale niezbyt elektryzującej fortepianowej miniaturce Blank Tapes. Kapitalnie wyszła też kompozycja Song of I, w której Wilson udaje… Prince’a (a może i trochę George’a Michaela?) i sprawdza się w tym znakomicie. Tym razem wokalnie wspomaga go szwajcarska wokalistka Sophie Hunger, kojarzona raczej z lekkim jazzem niż klimatami, które słyszymy w tym numerze. To spore odejście od „typowego Wilsona”, ale eksperyment uważam za udany, w przeciwieństwie do wzbudzającego największe kontrowersje na płycie utworu Permanating. Tu musze na chwilę zmienić temat i wspomnieć o numerze Refuge – kolejnym singlu – który Permanating poprzedza. Początek jest dość niepozorny, bardzo w stylu obecnego wcielenia Marillion, ale całość z czasem się rozkręca i aspiruje do miana najambitniejszej rzeczy na płycie (kapitalny pomysł z mocną partią harmonijki), a kończy się niezwykle spokojnym fragmentem, sprzyjającym wyciszeniu. I nagle – łup! Dostajemy po twarzy tanecznym Permanating. To jak muzyczny cios w ryj i to niekoniecznie z gatunku tych przyjemnych. Połączenie Electric Light Orchestra i Abby, które sprawia wrażenie desperackiej próby przebicia się do mainstreamu. O ile w charakterze pozaalbumowego singla miałoby to sens, bo to absolutnie nie jest zły numer, o tyle w kontekście płyty – nawet tak lekkiej i melodyjnej w charakterze – po prostu nie pasuje, burzy klimat, wytrąca z równowagi.

Na szczęście podobnych, niespecjalnie udanych eksperymentów, więcej nie uświadczymy. Jest najwyżej jeszcze kilka czy kilkanaście minut, które niczym nie drażnią, ale i niespecjalnie przyczyniają się do podniesienia „punktacji” płyty, jak w przypadku Nowhere Now, które spokojnie mogłoby trafić na Hand.Cannot.Erase., czy kravitzowego The Same Asylum As Before (kolejny singiel), które niby początkiem obiecuje coś nieco mocniejszego, ale dość szybko okazuje się, że moc i dynamika są może spore, ale tylko jak na ten album, bo daleko od swoich dość łagodnych dokonań z ostatnich lat Steven nie odchodzi. Reszta płyty – zwłaszcza nagrania niesinglowe – zostawia na szczęście dużo lepsze wrażenie. Utwór tytułowy, który album otwiera, nie oferuje co prawda niczego, czego nie znalibyśmy z wcześniejszych dokonań Stevena, ale to dynamiczne wprowadzenie – melodyjne i efektowne – na pewno przygotowujące słuchacza na to, że na tej płycie będzie sporo bardzo przystępnych brzmień. Płytę kończy Song of Unborn i ten numer z kolei oferuje spokojny, bujający klimat z delikatnym aranżem i sporym udziałem fortepianu. Miłe sprowadzenie płyty do finału (kapitalne „anielskie” chórki), ale chyba nagłe urwanie dynamicznego Detonation sprawdziłoby się lepiej jako zamknięcie wydawnictwa, choć być może ten anielski lot po detonacji jest pomysłem trafnym.

A jak już przy Detonation jesteśmy, to jest to jeden z moich dwóch ulubionych numerów na płycie i zapewne nie jest przypadkiem, że obie te kompozycje należą do najdłuższych i najbardziej złożonych. People Who Eat Darkness to jeden z dynamiczniejszych i cięższych fragmentów To the Bone, nawiązujący momentami zarówno do późniejszych albumów Porcupine Tree, jak i nawet (choć to może dalekie skojarzenie) do Ravena, pewnie dlatego tak bardzo przypadła mi ta kompozycja do gustu. Z kolei wspomniane Detonation to znowu jeszcze chyba mocniejsze nawiązanie do The Raven That Refused to Sing, zwłaszcza pod sam koniec w części instrumentalnej. Jeśli ktoś oczekiwał bardziej złożonej, progresywnej, może nawet nieco mroczniejszej płyty, to musi zadowolić się obecnością na albumie właśnie tych dwóch numerów. Ale to wcale nie znaczy, że to faktycznie jest album popowy, jak straszyli niektórzy. To płyta melodyjna, przystępna, nawet chwytliwa, ale jednocześnie na pewno nie można jej sprowadzić do niekoniecznie dobrze kojarzącego się słowa „popowa”.

To, że Wilson podzieli tą płytą nie tylko swoich fanów, ale także całe środowisko „progresywne”, było sprawą oczywistą. Robił to już zresztą wcześniej, choćby płytami In Absentia i Deadwing (obie należą do moich ulubionych w jego dorobku). Ale jestem przekonany, że żadna z dotychczasowych płyt solowych Stevena nie wzbudzała nawet ułamka kontrowersji, jakie towarzyszyć będą, a właściwie już towarzyszą premierze To the Bone. Ja jednak jestem „na tak”. Nie czuję się absolutnie zachwycony tym albumem, zdecydowanie nie będzie to moja ulubiona płyta solowa Wilsona (tu palmę pierwszeństwa wciąż trzyma w dziobie ptaszysko – może dlatego uparcie odmawia śpiewania…), a i absolutnie nie zamierzam być wobec tego krążka bezkrytyczny, ale uważam, że Steven zaproponował coś ciekawego, dobrze zrobionego, coś w pewnym sensie przynajmniej częściowo nowego, coś, co tworzy nową barwę na i tak już mocno kolorowym wizerunku Stevena Wilsona – muzyka. A to, czy fani muzyki progresywnej (czy jakiejkolwiek innej, za którą zdążył już się w swoim życiu wziąć londyńczyk) będą w stanie polubić takiego Wilsona, to już zupełnie odrębna kwestia. W tym przypadku żadne sympatie osobiste w stosunku do artysty czy uwielbienie (lub jego brak) dla wcześniejszych dokonań nie będą miały chyba przełożenia na opinie o nowym krążku. Nie sugeruj się zatem ani tą, ani żadną inną recenzją. Posłuchaj bez uprzedzeń. Nikogo nie będę przekonywał do „swojej racji”. Truth is individual calculation. Which means, because we all have different perspectives, there isn’t just one singular truth, is there?


1. To the Bone (6:42)
2. Nowhere Now (4:04)
3. Pariah (4:46)
4. The Same Asylum As Before (5:15)
5. Refuge (6:44)
6. Permanating (3:35)
7. Blank Tapes (2:09)
8. People Who Eat Darkness (6:03)
9. Song of I (5:22)
10. Detonation (9:20)
11. Song of Unborn (5:56) 



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

8 komentarzy:

  1. Bardzo fajna recenzja. Jedna z nielicznych w miarę obiektywnych opinii na temat nowego albumu. W sieci wre burza o to że król proga zrobił pop. Ehh co za ludzie...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra recenzja (może dlatego, że tożsama z mymi odczuciami). Płyta naprawdę niezła, choć tych Porcupinow mogło by być mniej 😀

    OdpowiedzUsuń
  3. A ten Pana ulubiony album Stevena to ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. http://bialafabryka.blogspot.com/2013/04/dziob-w-sercu.html "The Raven..."

      Usuń
  4. Cytat: ,,ale niezbyt elektryzującej fortepianowej miniaturce Blank Tapes,, No i tu się różnimy, bo to akurat jeden z najcudowniejszych fragmentów na płycie. Utwór nie musi być kobyłą , żeby zachwycał. Czasami wystarczy parę minut, więcej powiem , może to nawet trudniejsze. pro(g)fan

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. toć nie jego długość sprawia, że mnie nie rusza jakoś szczególnie :> po prostu nie rusza i tyle ;)

      Usuń
  5. Flet na początku przenosi mnie jakoś w stronę starych miniaturek Genesisu albo Crimsonów. Ten utwór mógłby powstać również 40 lat temu. Taki utwór na płycie to oddech przed czymś poważniejszym, czas na oddech. Ostatnio miałem tak przy Seged SBB. pro(g)fan

    OdpowiedzUsuń
  6. Panie Recenzencie , a jaka opinia dot. płyty dodatkowej z demówkami ? Detonation z solówką na klawiszach zamiast na gitarze , jest dla mnie lepsza niż na płycie podstawowej. Chętnie doczytałbym recenzji - suplementu na temat dysku bonusowego.

    OdpowiedzUsuń