środa, 30 sierpnia 2017

Ruby the Hatchet - Planetary Space Child [2017]



Poznałem ich dwa lata temu, gdy najpierw wznowili w nieco zmienionej formie swój pierwszy album, a chwilę później wydali płytę numer dwa – Valley of the Snake. Słuchało się tego niezwykle przyjemnie, bo zespół z Filadelfii zręcznie łączył sabbathowy walec z wpływami bluesowymi czy psychodelicznymi. Było ciężko, fuzzowo, z „dołami”, ale też melodyjnie. Po dwóch latach Ruby the Hatchet powracają z płytą numer trzy – Planetary Space Child. I – czego można się było domyślać po samym tytule – momentami jest faktycznie trochę bardziej kosmicznie, a mniej walcowato. Wciąż jednak jest przede wszystkim bardzo dobrze.

Od razu w uszy rzuca się pewna zmiana. O ile wcześniejsze płyty w dużej mierze wypełniały ciężkie, powolne numery, które wgniatały w ziemię klimatem i mocą gitar, o tyle na nowej płycie – choć gitary wciąż tną aż miło – jest trochę dynamiczniej, szybciej, bardziej hardrockowo, lecz także ze sporą domieszką psychodelii. Mniej walca, więcej czadu. Nie jest to może jakieś wielkie odejście od brzmienia poprzednich dwóch albumów, bo i tam trafiały się zarówno kompozycje spokojniejsze, jak i dynamiczne, szybsze numery, ale mam wrażenie, że tu jest ich jakby więcej. Taki Killer to wręcz niemal materiał radiowy, nic więc dziwnego, że promował album przed jego premierą. Mowa tu oczywiście o radiu grającym niszową, rockową czy metalową muzykę, a nie o stacjach komercyjnych czy publicznych. To samo można zresztą napisać o Pagan Ritual. To w sumie nowość, bo na poprzednich albumach Ruby the Hatchet takie krótsze, dynamiczniejsze rockowe formy były w zdecydowanej mniejszości, a tu stanowią sporą część całości. Okazuje się, że w klimatach pojedynków gitarowo-organowych grupa z Filadelfii odnajduje się bardzo dobrze. Oczywiście jak zwykle wszystko to okraszone jest jeszcze głosem wokalistki, która – ponownie jak w przypadku wcześniejszych płyt – nie usiłuje za wszelką cenę wychodzić na pierwszy plan, a raczej wtapia się w aranżacje i uzupełnia tło muzyczne swoim głosem. To też jedna z cech charakterystycznych tej grupy, bo przecież zazwyczaj, jeśli już mamy panią w zespole grającym ciężką muzyką, to za wszelką cenę chce ona pokazać, że  potrafi mocno i głośno, a tu się okazuje, że wcale tak nie trzeba.

Oprócz tych nieco prostszych, rockowych numerów, mamy tu też trochę więcej ciężkiej, klimatycznej psychodelii. I to od samego początku płyty, bo rozpoczynający ją utwór tytułowy to właśnie taki ciężko-kosmiczny klimat. Interesująco brzmi The Fool, który dobrze łączy ciężar i pewną zamierzoną powtarzalność motywów z interesującym tłem klawiszowym i wielościeżkowym wokalem, dzięki czemu tworzy się trochę tajemniczy, nieco klaustrofobiczny klimat. Zdecydowaną zmianę przynosi Symphony of the Night. Przyjemny motyw basowy na początek, delikatne tło z kapitalnym brzmieniem organów – całość brzmi trochę jak połączenie Toola z Doorsami. I choć w połowie drugiej minuty zespół zwiększa ciężar, nie zmienia się jeszcze leniwe tempo, dzięki czemu całość zaczyna stopniowo wciągać i skłaniać do rytmicznego bujania się. W połowie utworu całość przyspiesza, choć nie gubi tego… no właśnie, nieco symfonicznego klimatu. Zdecydowanie dobre dopasowanie tytułu do zawartości muzycznej. Do spokojniejszych, nieco nawiedzonych brzmień wracamy w zamykającym płytę Lightning Strikes Again. Delikatny gitarowy wstęp i znowu absolutnie obłędne organy w tle, które sprawiają, że ciarki przechodzą przy słuchaniu. Do tego zwielokrotniony głos Jillian Taylor, który sprawia, że całość nabiera jakiejś nieziemskiej, tajemniczej charakterystyki. Może trochę szkoda, że w dalszej części numeru wchodzi większy ciężar, bo byłoby przyjemnie pokołysać się przy tych lekko nawiedzonych dźwiękach do samego końca kompozycji, ale z drugiej strony gęste gitary w połączeniu z organami stawiają niezłą ścianę dźwięku, a sam motyw gitarowy, pojawiający się od czasu do czasu w tej mocniejszej części, na pewno zostaje w głowie.

No to skoro jest tak dobrze, to jest się do czego przyczepić? Jest, przynajmniej z mojej perspektywy. Kompletnie nie przekonuje mnie produkcja tej płyty. Dźwięk jest zbyt rozmyty. Czuję się tak, jakbym słuchał tego krążka przez ścianę. Zamiast dać się całkowicie opleść tym dźwiękom, wytężam słuch, żeby wyłapać niuanse aranżacji, bo wyłapać je trudno. I to jest mój główny zarzut do Planetary Space Child, bo muzycznie to naprawdę udany album, rozwijający brzmienie Ruby the Hatchet, pokazujący, że równie dobrze jak w ciężkich, stoner-doomowych klimatach, czują się także w rejonach bardziej psychodelicznych. To kolejna płyta tego zespołu, która pokazuje, że fani takiej muzyki zdecydowanie powinni zwrócić na nich uwagę.


1. Planetary Space Child (6:35)
2. Killer (4:34)
3. Pagan Ritual (5:57)
4. The Fool (5:33)
5. Symphony of the Night (7:08)
6. Gemini (4:16)
7. Lightning Strikes Again (6:58)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

4 komentarze:

  1. Przyznaję rację: produkcja zupełnie nieudana. Słucham tej płyty od tygodnia, muzycznie jest fajna, dźwiękowo męcząca. Nie będę się pastwił nad realizatorem, ale jemu kury szczać prowadzać a nie w dźwięku robić...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jest to o tyle dziwne, że przy poprzedniej płycie wręcz pisałem, że dobrze to brzmi i że na szczęście nie zrobili tak jak wiele innych podziemnych zespołów tego gatunku, które brzmią jak z jamnika ustawionego przy worku z ziemniakami w piwnicy. no to o, masz...

      Usuń
  2. Przyznam, że nie o takie Ruby the Hatchet nic nie robiłem. Valley of the Snake to był dla mnie sztos nad sztosy, ale niestety Planetery Space Child ciężko mi się słucha.

    OdpowiedzUsuń