poniedziałek, 28 września 2015

Graveyard - Innocence & Decadence [2015]


Szwedzi z grupy Graveyard to nie tylko od lat czołowy reprezentant frakcji grającej „po staremu”, ale także w ogóle jeden z ciekawszych zespołów rockowych XXI wieku. Do mainstreamu jakoś przebić się nie mogą (może to i dobrze), ale każdy, kto zdobył się na minimum wysiłku i spenetrował nieco dokładniej europejski rynek wydawniczy, wie, że to kapela ze wszech miar godna uwagi. Ja odkryłem ich dość późno, bo dopiero tuż po wydaniu kapitalnej trzeciej płyty – Lights Out – czyli trzy lata temu. Wtedy jeszcze to, że w samej Szwecji jest tyle kapitalnych rockowych zespołów, wciąż trochę mnie zaskakiwało, a Lights Out do dziś należy do moich ulubionych albumów obecnej dekady. Od tamtej pory minęły aż trzy lata, w zespole nastąpiła też zmiana na stanowisku basisty. Oczekiwania względem nowego albumu były olbrzymie, choć przyznam, że mocno knopflerowski pierwszy singiel The Apple & the Tree wywołał nie tylko w mojej głowie lekką konsternację. Teraz jednak przypuszczenia można odłożyć na bok, płyta się ukazała, karty wyłożono na stół.

Album Decadence & Innocence wypełnia 11 niezbyt długich kompozycji, składających się na w sumie niecałe 43 minuty muzyki – czyli w zasadzie idealnie. Przyznam, że spodziewałem się miłości od pierwszego odsłuchu i trochę się rozczarowałem, gdy zamiast miłości pojawiło się uczucie dość ciepłe, ale dalekie od uwielbienia. Spośród tych 11 utworów pięć to kompozycje wolniejsze, spokojniejsze lub po prostu zaaranżowane subtelniej, bez dodatkowego ciężaru. I te numery podobają mi się na Decadence & Innocence zdecydowanie najbardziej. Taki Graveyard przemawia do mnie najskuteczniej, w takich klimatach według mnie panowie z Göteborga są najbardziej przekonujący. Albo po prostu jestem stary… Dlatego po dwóch dynamicznych numerach otwierających album dopiero Exit 97 zwróciło moją uwagę. To pierwsze nawiązanie do fantastycznego brzmienia Lights Out. Spokojne tempo kontroluje sekcja rytmiczna, do tego dochodzi oszczędna bluesowa gitara, stonowany wokal, przyjemne tło organowe i kapitalnie bujająca melodia. Od pierwszego singla znacznie bardziej do gustu przypadł mi drugi – Too Much Is Not Enough, łączący bluesowy klimat z niemal soulową subtelnością, zwłaszcza w brzmieniu wokalu wspomaganego chórkami oraz w samej linii melodycznej głównego wokalu. Tu Graveyard bardziej niż do klasyków hard rocka pokroju Led Zeppelin zbliża się choćby do Free i sprawdza się w tym znakomicie. Bardziej dynamicznie, niemal skocznie jest w Cause & Defect, ale tu aranżacja też jest bardziej oszczędna. Chwilami jest lekko funkowo, ale całością kieruje marszowy rytm perkusji i oszczędne wstawki gitarowe.

Zdecydowanie najprzyjemniej jest jednak podczas dwóch ostatnich kompozycji – najlepsze zdecydowanie zostawili na koniec. Far Too Close to numer, który z całego zestawu chyba najbardziej kojarzy mi się brzmieniowo z moim ulubionym Lights Out. Wspaniały, klimatyczny kawałek oparty na bluesowych zagrywkach, przyprawiony klimatem amerykańskiego południa, przesiąknięty dymem i oparami alkoholu. Natychmiast skojarzył mi się z nastrojem w Hard Times Lovin’ – moim ulubionym numerem Graveyard – więc nie mogłem tej kompozycji nie polubić. Album kończy kolejne cudo – Stay for a Song. To bardzo spokojne zakończenie – „bujando”, świece, kominek, sam wokal z gitarą na przedzie plus subtelne wstawki klawiszowe w tle, które doprowadzają utwór do końca. To piękne wygaszenie tej płyty.

Reszta albumu to numery dynamiczniejsze, chwilami nawet powiedziałbym, że hałaśliwe i choć taki podział zapewnia zróżnicowanie i odpowiedni balans, to w moim odczuciu większość tych kawałków nie prezentuje tak wysokiego poziomu jak kompozycje spokojniejsze. Wyróżnia się Hard-headed. Stawia na nogi od pierwszych sekund zwariowanym rytmem perkusyjnym i przyjemnym przesterem na gitarze. Prawdziwe rockowe szaleństwo w starym stylu, które znakomicie sprawdzi się na żywo nawet w formie podstawy do dłuższej rockandrollowej improwizacji. Do wspomnianego, nieco knopflerowskiego The Apple & the Tree już się przyzwyczaiłem, ale pozostałe kompozycje jakoś mnie nie zachwyciły. Niby nie ma wpadek, ale w każdej z nich coś mi „nie gra”. W otwierającym płytę Magnetic Shunk niby jest dynamika, ale mam wrażenie, że gitary są zbyt mocno schowane za sekcją rytmiczną. Najkrótszy na płycie, nieco ponaddwuminutowy Never Theirs to Sell to solidny łomot napędzany perkusją i w sumie dobrze budzi po spokojnym Exit 97, ale to bardzo prosty numer i nie przeszkadza tylko dlatego, że jest krótki. Zbyt hałaśliwie i prosto jest dla mnie także w najdłuższej kompozycji – trwającej niemal 6 minut Can’t Walk Out. Tu całkiem nieźle sprawdza się basowy przerywnik w drugiej połowie. Wprowadza potrzebne urozmaicenie, ale cały numer jest jednak dość monotonny. Chyba najmniej przypadł mi do gustu From a Hole in the Wall. To kolejny dynamiczny kawałek napędzany perkusyjną kanonadą. Jednak o ile gitarowy jazgot, który pojawia się w środku kompozycji, sprawdza się świetnie, o tyle kilkusekundowy fragment perkusyjnej łupaniny brzmiącej jak Lars na St. Anger wypada według mnie średnio i głównie irytuje. To jeden z tych kawałków, które niczym nie odrzucają, ale mam też wrażenie, że niczego nie wnoszą i w zasadzie pełnią funkcję wypełniaczy.

Nie da się ukryć, że na Innocence & Decadence zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu numery spokojniejsze, oparte na brzmieniach bluesowych, nawiązujące brzmieniem do najlepszych fragmentów Lights Out – poprzedniej płyty Graveyard. Mam wrażenie, że kawałki mocniejsze brzmią trochę zbyt surowo i hałaśliwie, ale może po prostu akurat w tej chwili mam nastrój na te bardziej stonowane numery, w końcu jesień mamy, nawet jeśli jeszcze tego nie widać. Nie jestem powalony na kolana przez tę płytę i sam do końca nie wiem czemu, bo to bardzo przyjemny album. Może po prostu przy okazji Lights Out nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, ile jest obecnie kapitalnych zespołów grających w tym stylu i tamten album zszokował mnie poziomem i klimatem, który udało się wtedy stworzyć muzykom. Tu już nie ma tego elementu zaskoczenia i pewnie dlatego nie zbieram szczęki z podłogi, co nie znaczy, że nie będę wracał do tej płyty. Decadence & Innocence wstydu grupie na pewno nie przynosi. To czwarty mocny punkt w dyskografii Graveyard i nawet jeśli nie podbił mojego serca tak skutecznie jak Lights Out, to i tak niewątpliwie jest to jedno z tych tegorocznych wydawnictw płytowych, na które należy zwrócić uwagę.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz