Datura4 to zdecydowanie jedno z moich ciekawszych odkryć ostatnich miesięcy. To zespół z południowo-zachodniego wybrzeża Australii, który istnieje od niespełna dekady i właśnie wydał swój czwarty album, ale te dane absolutnie nie oddają doświadczenia muzyków, bo ci – w niektórych przypadkach – na australijskiej scenie rockowej obecni byli już w latach 80. To ekipa rockowych weteranów, którzy mają bogate doświadczenie i dorobek, i nawet jeśli nazwy ich wcześniejszych formacji niewiele mi mówią, jako komuś, kto nigdy się starą australijską sceną rockową nie interesował, nie można tego dorobku ignorować. Nie da się zresztą, bo w każdej sekundzie nowej płyty zespołu słychać, że panowie doskonale wiedzą, co robią, i jak mają to robić.
Datura to angielska nazwa bielunia – rośliny trującej i halucynogennej, wykorzystywanej w dawnych czasach choćby przy okazji różnych indiańskich obrzędów, w trakcie których trzeba było wprowadzać się w stan innej świadomości. No to do muzyki psychodelicznej pasuje całkiem nieźle, a taką właśnie w pewnym stopniu wykonuje ta formacja. To muzyka, która ma silne podwaliny w klasycznym rockowym graniu z domieszką klimatów bluesowych i southernrockowych, z także właśnie psychodelicznych. W ostatnim czasie w szeregach zespołu zaszła zmiana, która ma istotny wpływ na brzmienie nowego, czwartego albumu formacji – odszedł jeden z gitarzystów i zarazem założycieli grupy, a zastąpił go klawiszowiec Bob Patient, obsługujący zarówno potężne hammondy, jak i syntezatory. Nie ma zatem na nowej płycie ognistych gitarowych pojedynków, za to tę jedną gitarę, która pozostała, pięknie uzupełniają właśnie wszelkiego rodzaju klawisze, więc słuchacz stratny absolutnie nie jest.
Tytuł płyty – West Coast Highway Cosmic – odnosi się do długiej drogi, jaką przemierzali muzycy grupy między dwoma studiami nagraniowymi, w których pracowali nad albumem. Mamy tu więc połączenie muzyki drogi i muzycznego kosmosu. Podobnie jest jeśli chodzi o zawartość płyty. To nie tak, że tych wspomnianych klawiszy zupełnie nie było na wcześniejszych albumach, bo Patient gościnnie pojawił się w jednym numerze na drugiej płycie formacji, a przy okazji płyty trzeciej był już zdaje się członkiem zespołu, ale na tym zeszłorocznym krążku klawisze jednak wybrzmiewały zdecydowanie na dalszym planie. Teraz wysuwają się odważniej do przodu, co sprawia, że na nowej płycie elementy bluesrockowe czy nawet southernrockowe muszą dzielić się miejscem i uwagą słuchacza z psychodelią. Mnie to jak najbardziej odpowiada. Na nowej płycie mamy dziesięć utworów trwających w sumie 44 minuty. Zaledwie trzy z nich przekraczają pięć minut długości, więc mniej tu długich instrumentalnych pasaży, w których zespół może zaszaleć. Ta psychodelia objawia się bardziej w brzmieniu niż w strukturze utworów, choć w tych niewielu nieco dłuższych rzeczach faktycznie panowie pozwolili sobie na nieco więcej kosmicznych odlotów.
To dość symboliczne, że właśnie dźwięk różnego rodzaju instrumentów klawiszowych rozpoczyna tę nową płytę. Jak gdyby zespół chciał od razu powiedzieć: „Dzień dobry, zaszły u nas pewne zmiany, tak teraz brzmimy”. Ale spokojnie – sekcja rytmiczna oraz gitara lidera (i również wokalisty) formacji, Doma Marianiego, szybko dołączają do zabawy i mamy w efekcie kapitalny, „samochodowy” numer, chwilami w klimacie Highway Star czy Death Alley Driver, ale z zaskakującym zwolnieniem tempa. Zespół dość nietypowo serwuje dwa z trzech najdłuższych numerów na płycie już na samym początku. Wolfman Woogie z początku zdecydowanie nie brzmi jak coś, co mogłoby trwać ponad siedem minut, ale kwartet znowu zaskakuje kapitalną partią instrumentalną, w której prym wiodą hammondy. Wszystko to, oparte na prostym rytmie, o dziwo sprawdza się naprawdę dobrze, choć tak długie kompozycje kojarzymy głównie z rzeczami nieco bardziej pokombinowanymi i różnorodnymi. W Mother Medusa panowie trochę przyciążyli, idąc nawet nieco w stronę stonera, dla odmiany You’re the Only One ma wyraźny posmak amerykańskiego południa. To kapitalny, minimalistyczny numer, z jednej strony mocno bluesowy, z drugiej zahaczający o klimat Dzikiego Zachodu. Harmonijka być może jest dodatkiem aż nadto oczywistym, ale niewątpliwie dodaje tej kompozycji dodatkowego uroku. W You Rule My World serwują klasycznego ciężkiego bluesa z mocnym rytmem, rodem z najlepszej bluesowej speluny w mieście. Prosto, treściwie, skutecznie do bólu. Dla odmiany Give rozpoczyna się lżej, z większym polotem, trochę w stylu Rockin’ in the Free World. Najlepsze jednak zostawiają na koniec. Evil People, Pt. 1 to rozwinięcie ciekawego, funkowo-psychodelicznego pomysłu z płyty poprzedniej (tam, co ciekawe, kompozycja ta nosiła tytuł Evil People, Pt. 2). Tu słyszę w stu procentach to, na co czekałem przez cały album i czego kilka razy panowie byli bardzo bliscy. Rockową tradycję sprzed wielu dekad połączoną z psychodelicznym odlotem. Ten numer wybija ten i tak bardzo przyjemny i udany album jeszcze o poziom wyżej.
West Coast Highway Cosmic w żadnym razie nie jest niczym nowatorskim. Pewnie nie znajdziemy tu ani jednej zagrywki czy brzmienia, które nie zostałyby wykorzystane wcześniej milion razy przez starych bluesmanów, Doorsów, Beatlesów, Allmanów czy innych sławnych muzyków rockowych ostatnich 55 lat. Czy mi to przeszkadza? Ani trochę. Ta płyta brzmi kapitalnie – jak album z prostymi w gruncie rzeczy kompozycjami, które w rękach doświadczonych, świetnych muzyków, brzmią po prostu z polotem i niezwykle treściwie. Niech oni dalej są sobie tak nieoryginalni i nienowatorscy, jeśli ma to przynosić tak kapitalne efekty. To cios w szczękę wszystkich mentalnych wąsaczy, którzy – ilekroć w radiu ktoś zagra wielkie hity klasycznego rocka – jęczą, że „tak już się dzisiaj nie gra”.
1. West Coast Highway Cosmic (5:22)
2. Wolfman Woogie (7:32)
3. Mother Medusa (4:30)
4. A Darker Shade of Brown (2:00)
5. You're the Only One (3:49)
6. Rule My World (3:12)
7. Give (4:20)
8. You Be the Fool (4:16)
9. Get Out (3:00)
10. Evil People, Pt. 1 (5:55)
--
Zapraszam
na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 oraz na set Zona Bizona w niedziele o 16.
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
No to się wyjaśniło, dlaczego mi się to podoba. Weterani sceny rockowej Antypodów nie mogli zepsuć tej płyty. Blues rock z elementami Bielunia to jest to.✌️
OdpowiedzUsuńStary jestem i słabo kojarzę, co to są elementy Bielunia?
UsuńElementy Bielunia czyli elementy psychodelii. A Bieluń to Bizon wyjaśnił na początku recenzji. 🙂
UsuńFaktycznie, ale zwiodła mnie wielka litera na początku słowa. A swoją drogą tego bielunia zwyczajnie oczy nie zapamiętały...
UsuńOt starość...
To prawda: nie przeszkadza wtórność, nic nie mam do chłopaków, grają jak lubią i niech robią to dalej.
OdpowiedzUsuńDocenianie takich płyt przeze mnie jest oznaką mojej starości ale i świadectwem, że wciąż więcej jest w produkcji chłamu niż dobrej muzyki.
Ostatnio sprawiłem sobie grajka z możliwością odtwarzania DSD i innych plików, które przerastają jakością zasłużoną płytę CD wielokrotnie. Takie pliki można pozyskać z sieci i mam ich trochę. I się śmieję...
Dobry sprzęt analogowy dawał prawdziwą przyjemność słuchania muzyki. Gdy nastało CD radość trwała krótko: nadzieje na wzrost jakości trwały do pierwszych przesłuchań dobrego cyfrowego sprzętu, który okazał się dalece niedoskonały. Teraz osiągalne technicznie są już pliki w jakości tak bliskiej analogom, że różnicę wyczuwa chyba tylko android. W związku z tym zatoczyliśmy niezłe koło...
Czyli słucham na nowo tego, co trafiało do mnie w formie CD i stwierdzam, że rynek zachowuje się często irracjonalnie ;-)
A dźwięk do naszych uszu i tak dociera analogowy, hi hi hi
O czym ty bredzisz?
UsuńJa słucham płyt CD na sprzęcie selekcjonowanym i nie potrzebuję żadnych plików w wysokiej rozdzielczości. Na odpowiednio skompletowanym sprzęcie płyty CD brzmią bardzo dobrze.
Tak naprawdę dobre źródło to połowa sukcesu. Ważne są elementy "bliżej ucha", tzn.: końcówki mocy, przetworniki, pomieszczenie i dobre zestawienie powyższych.